poniedziałek, 20 września 2010

Kambodża, Cz.2 - Angkor I

Po pół roku przerwy powracam do toku opowieści - tym razem z zamiarem definitywnego dokończenia i zamknięcia tej historii zanim pojawią się kolejne wyprawy i kolejne opowieści (a miejmy nadzieję że jak najprędzej nadejdą). Nie chcę się tłumaczyć z opóźnienia, nie mam zresztą czym. Każdy wie że odkąd wróciłem do Polski nie narzekam na brak zajęć, ale sam dobrze wiem że czas na uzupełnienie bloga mogłem już dawno znaleźć gdyby były chęci. Podejrzewam, że odkładałem dokończenie tego z głębszej przyczyny - przeglądanie tych zdjęć i wspomnień przypomina mi jak dobrze było mi tam - i, poprzez analogię, jak bardzo nie podoba mi się tutaj.
Starczy wstępu, umówmy się że udajemy że przerwy nie było i opowieść podejmujemy tam gdzie została przerwana.

Tak więc przybyłem do Siem Reap z poznaną w busie dziewczyną z Irlandii. Jako że dziewoja posiadała kopię ubóstwianego przez młodych podróżników przewodnika Lonely Planet, postanowiliśmy poradzie ww. zaufać. Był to któryś z rzędu raz kiedy zaufałem całkowicie poradzie przewodnika i kolejny już kiedy tego pożałowałem. Hostel opisany kusząco jako tani, czysty, wygodny i zapewniający gościom darmowy internet okazał się wyglądać jak centrum handlowe z epoki stalinowskiej po ciężkim bombardowaniu artyleryjskim. Przynajmniej tak wyglądał z zewnątrz, nie mieliśmy odwagi sprawdzać jak jest w środku i czy przyobiecany internet faktycznie jest darmowy. Skończyliśmy tak jak kończyłem zwykle - w cichym, spokojnym i wygodnym hoteliku którego w przeowdniku nie było. Co ważne, mój pokój był wyposażony w bardzo sprawnie mielący powietrze wentylator sufitowy. To ważne bo, o czym chyba zapomniałem dotąd wspomnieć, w okresie mojego pobytu temperatura w Kambodży zależnie od pory dnia oscylowała od 30 do 40 stopni w cieniu. W południe w słońcu 50 stopni i brak wiatru.
Wieczorem wybrałem się na zakupy i dowiedziałem się czegoś istotnego - w Siem Reap panują australijskie ceny. Butelka wody mineralnej kosztowała średnio 0,70$, co może wydawać się kwotą niewielką ale kiedy cżłowiek wypija ponad 4 litry wody dziennie zaczyna być sporym wydatkiem. Kupienie czegokolwiek po lokalnej cenie jest prawie niemożliwe, całe miasto wydaje się wręcz zaprojektowane do wyciągania z turystów pieniędzy. Odkryłem na zakupach dwie rzeczy - po pierwsze, najtańszy sklep w okolicy mojego hostelu był stacją benzynową (serio, taniej było kupić tam niż w "supermarketach" dla turystów), po drugie Kambodża importuje z Australii genialne jogurty pitne o smaku czerwonej pomarańczy. Na tyle genialne że w późniejszym okresie mojego pobytu zaczałem przeliczać wszystkie wydatki na te jogurty, zostały moją prywatną walutą. Np: jeżeli nie kupię tej książki/nie pójdę na piwo/ nie kupię jakiejś pamiątki to ile jogurtowej ambrozji będę mógł nabyć w zamian? Wszystko co kosztowało powyżej trzech jogurtów nie miało szans, jogurty królowały moim budżetem niepodzielnie.

Następnego dnia wypożyczyłem rower, zabrałem ze sobą 3 litry wody i pojechałem zwiedzić wreszcie "ósmy cud świata", czyli świątynie Angkoru. Szybko nauczyłem się szanować wodę, pierwsze półtora litra zużyłem zanim dojechałem do pierwszej świątyni. Po drodze była ciekawa konstrukcja rzeczna - chyba stary młyn:

I wreszcie świątynie, na początku nie zbyt imponujące - bo tak postanowiłem zwiedzać, poczynając od najmniejszych stopniowo poprzez coraz większe aż do legendarnego Angkor Wat.




C.d. w następnym poście, już chyba starczy zdjęć jak na jednego posta.