środa, 29 grudnia 2010

Tajlandia, Cz.1 - Granica i Bangkok

Przyjechałem więc nad granicę Kambodży z Tajlandią z oczywistym zamiarem przekroczenia jej powtórnie. Okazało się to jednak nie być tak proste jak za pierwszym razem. Otóż, jak raczyli mnie poinformować uroczy khmerscy celnicy odmawiając wypuszczenia mnie ze swojego kraju, tajskie przepisy wizowe wymagają posiadania biletu powrotnego w momencie wjazdu. Wymagają tylko w teorii, bo ledwie tydzień wcześniej bez problemu dostałem wizę na lotnisku nie posiadając takiego biletu, wystarczyło że zadeklarowałem że opuszczę Tajlandię autobusem do Kambodży, co zostało odnotowane na mojej wizie. I już, uśmiech, dziękujemy, miłej podróży. Tajlandia zarabia na turystach bo wie jak zarabiać na turystach, więc urzędnicy celni są mili i uprzejmi. Tym razem plan był podobny - mówię, zgodnie z prawdą zresztą, że mam zamiar opuścić Tajlandię autobusem do Malezji. Podejrzewam że tajskich celników przekonałoby to bez problemu, ale nie dane mi było z nimi o tym porozmawiać, bo żeby wejść do Tajlandii trzeba najpierw wyjść z Kambodży, czyż nie? A do tego z koleji nie dopuszczali celnicy kambodżańscy, zapewne licząc na łapówkę.
Jako że cała sytuacja mnie wkurzyła, a płacić łapówki (czy tym bardziej dwóch - kto wie czy Tajowie nie chcieliby kolejnej) nie miałem zamiaru, zawróciłem niepyszny i udałem się w poszukiwanie biura podróży. I co? Oczywiście żadnego biura podrózy ani w ogóle niczego co mogłoby mi sprzedać bilet lotniczy w miasteczku nie było. Dopiero po godzinie żałosnego dreptania po uliczkach przypomniało mi się że ktoś mi kiedyś mówił że linie lotnicze Air Asia nie wymagają kart kredytowych do płatności internetowej, przyjmują karty płatnicze. Poszedłem więc do kawiarenki internetowej i poszukałem lotów... Okazało się że te wyolbrzymiane we wszystkich mediach zamieszki na tyle wystraszyły turystów że wszyscy z Tajlandii uciekali i bilet DO Tajlandii kupić było łatwo i tanio, ale loty Z Tajlandii były pełne po brzegi. W końcu znalazłem lot kilka dni wcześniejszy niż planowałem, odlatujący z miejsca gdzie nigdy nie zamierzałem jechać (Phuket) i oczywiście dwa razy droższy niż miałem zaplanowane w budżecie. Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam kambodżańskich celników w #%!&.
Niemniej, udało mi się wreszcie kupić bilet, wydrukować potwierdzenie i na jego podstawie gładko już wejść do Tajlandii... tyle że zbyt późno by złapać busa do Bangkoku. Przenocowałem w niewartym swoich cen hoteliku i następnego poranka bez zwłoki wyruszyłem do Bangkoku. Bangkok był już spokojny (demonstrantów spacyfikowano), ale pod względem turystycznym wciąż niebywale pusty. Co było wspaniałe, bo umożliwiało mi spokojne znalezienie dobrego pokoju na zatłoczonej zwykle uliczce Khao San i zwiedzenie zatłoczonych zwykle atrakcji w relatywnym spokoju. Ale najpierw opiszę samą podróż przez Bangkok. Oczywiście autobus zakończył trasę na terminalu na obrzeżach miasta, skąd musiałem jakoś dostać się na legendarne Khao San. Nie dojeżdża tam metro ani kolejka, a mój wykrwawiony przez przymusowy zakup biletu lotniczego budżet raczej nie pozwalał na wożenie się taksówkami jak typowy turysta. Wobec tego zrobiłem to, czego żaden przewodnik nie doradzał, nie opisywał, ani chyba nawet nie brał pod uwagę - pojechałem autobusami miejskimi. Ustalenie którymi autobusami jechać i gdzie wysiąść zajęło sporo czasu przy braku jakiejkolwiek anglojęzycznej informacji, ale za to przy okazji nauczyłem się poprawnie wymawiać tajskie nazwy. Dojazd na miejsce też zajął kupę czasu, dystans i korki drogowe zrobiły swoje. Niemniej, wycieczka była zdecydowanie warta czasu jaki na nią poświęciłem - pozwoliła mi zobaczyć spory kawałek Bangkoku z perspektywy codziennego mieszkańca.


Jak widać na powyższym zdjęciu Bangkok posiada zupełnie normalny system komunikacji miejskiej, w odróżnieniu od Indonezji. Widoczna jest różnica w rozwoju cywilizacyjnym, jeżeli przyjmiemy że Indonezyjczycy są zrelaksowanymi latynosami Azji południowo-wschodniej, to Tajowie są tego regionu odpowiednikiem Niemców. Widać porządek, znacznie mniej ludzi pali, na ulicach nie ma śmieci, istnieją chodniki a komunikacja miejska to coś więcej niż zdezorganizowane stado minivanów. Z drugiej strony, ludzie są zdecydowanie bardziej zestresowani i mniej bezinteresowni niż w Indonezji. W zasadzie powinienem napisać - w ogóle nie są bezinteresowni. W ciągu całego mojego pobytu w Tajlandii nigdy nie zdarzyło się żeby podszedł do mnie Taj i zagadał tak po prostu, przyjacielsko. Jeżeli Taj zaczyna rozmowę z białym człowiekiem to na 99,99% chce na tym białym zarobić pieniądze. Ogromna różnica w stosunku do Indonezji i w moim odczuciu - gorsza atmosfera podróży.
Wróćmy jednak do opisu Bangkoku - jest to miasto na poziomie rozwoju cywilizacyjnego co najmniej równym Warszawie, a myślę że wyższym jeżeli wziąć pod uwagę ilość drapaczy chmur i jakość komunikacji miejskiej - Warszawa nie może się pochwalić koleją nadziemną i buduje metro zdecydowanie wolniej. A propos kolejki nadziemnej (skytrain):


Zdjęcia znalezione w Google, sam nie miałem okazji zrobić takich ładnych ujęć.
Warszawie by się coś takiego przydało, każdy Warszawiak chyba się zgodzi. A tymczasem metro - nie jechałem nim nigdy, ale trafiło się że czekałem na autobus w pobliżu stacji metra i w oczy wpadł mi pewnie znak. Otóż moi drodzy do metra w Bangkoku zabrania się (bardzo rozsądnie!) wnosić:

Durianów i innego mocno pachnącego jedzenia. Durian to taki lokalny owoc który pachnie jak nie przymierzając spocony rolnik bez dezodorantu.
Nie wspomniałem jeszcze o jednej lekko egzotycznej rzeczy - biletach w autobusach. Otóż w Tajlandii panuje zupełnie inny od naszgo system - każdy autobus ma swojego dyżurnego konduktora, który podchodzi do nowo wsiadających pasażerów i sprzedaje im bilet na odpowiednią ilość przystanków. Konduktor wyposażony jest w owalne urządzenie pełne biletów w rolkach i monet:



Dotarłem autobusami w okolicę swojego planowanego noclegu, ale pozostało mi kilka kilometrów których ni w ząb nie wiedziałem jak przeżyć. W związku z czym dałem się namówić na przejażdżkę stojącemu obok kierowcy jednego z kultowych bangkockich tuk-tuków. Tuk-tuk jest to trójkołowa taksówka, o takie ustrojstwo:



Ten środek transportu ma beznadziejnie złą reputację wśród turystów, w pełni zresztą zasłużenie. Otóż kierowcy tych cudeniek dzielą się na dwie kategorie: takich którzy każą turystom płacić kilkakrotnie więcej niż wynosi uczciwa cena, oraz takich którzy oferują przejażdżki za śmiesznie tanie pieniądze, ale zamiast jechać prosto do celu zabiera swoich klientów na szalone przejażdżki w miejsca gdzie ci wcale nie chceli trafić (głównie sklepy z garniturami, ale trafiają się także burdele i inne dziwne miejsca). Wszystkie te przybytki oczywiście płacą kierowcom sporo pieniędzy za każdego pasażera który coś u nich kupi. Kierowca któremu dałem się namówić na przejazdżkę należał do drugiej kategorii, czego zresztą domyśliłem się od razu kiedy zaproponował że dowiezie mnie na Khao San za odpowiednik dwóch polskich złotych. Niemniej, skorzystałem z jego usług bo nigdzie mi się nie spieszyło a uznałem że taka przejażdżka jest obowiązkowym punktem mojego pobytu w Bangkoku - być w Tajlandii i nigdy nie jechać tuk-tukiem to tak jak być w Polsce i nie napić się wódki.
Nie zawiodłem i się kierowca już po kilkunastu sekundach jazdy zaczął tłumaczyć mi że nowy garnitur jest mi absolutnie konieczny i, oczywiście zupełnym przypadkiem, tak się składa że on, mój kierowca, wie dokładnie gdzie można kupić super garnitur. Pomimo braku entuzjazmu z mojej strony już po chwili byliśmy pod jakimś salonem z garniturami, całkiem niezłymi zresztą. Poudawałem przez chwilę że jestem czymś zainteresowany, popytałem o ceny (były wyższe niż się spodziewałem, podejrzewam że szukając sklepu bez "pomocy" taksówkarza znalazłbym takie same produkty o połowę taniej), po czym wróciłem do tuk-tuka żeby pojechać dalej. W czasie dalszej jazdy kierowca ewidentnie zastanawiał się gdzie by mnie jeszcze zabrać, ale ze względu na nadchodzący zmierzch, albo jakiś inny nieznany mi powód, postanowił jednak odwieźc mnie tam gdzie chciałem dojechać. Może uznał że nie jestem godzien nosić tajskie garnitury. Garnitury te swoją droga są całkiem dobre, tajscy krawcy szyją szybko, dobrze i niebywale tanio. Skąd się jednak miejscowym wzięło przekonanie że każdy, absolutnie każdy biały mężczyzna przybywający do Bangkoku jest w wielkiej potrzebie zakupienia nowego garniaka tego nie wiem i wiedzieć nie chcę. W każdym razie tak przezntuje się bangkocka ulica z perspektywy tylnego siedzenia tuk-tuka:


Dotarłem więc na sławną (poniekąd również niesławną) ulicę Khao San, jedno z najbardziej zagęszczonych, anarchicznych i szalonych miejsc na świecie. Miejsce, gdzie koncentruje się większość niezależnych podróżników odwiedzających Bangkok, pełne salonów masażu i tatuażu, prostytutek, tanich barów i puboów, słynących z oszustw biur turystycznych i kantorów, sklepów z pirackimi płytami, kserowanymi książkami, tandetnymi pamiątkami i podrabianymi dokumentami (!). Nade wszystko zaś pełne tanich hoteli, co było powodem mojego przybycia. Wygląda to wszystko tak, zdjęcie z wikipedii bo lepsze od moch własnych:


Zatrzymałem się w hotelu który wzbudził moje zaufanie już na wstępie informując że "Nie wolno zabierać ze soba na górę tajskich dziewczynyn i transwestytów". To sugerowało że mam szansę się w nim wyspać.

Następnego ranka wybrałem się na zwiedzanie miasta, poczynając od chodzenia po okolicy zupełnie przypadkowo aż trafiłem na Uniwersytet Buddyjski Mahamakut:


Przy okazji odkryłem dwie interesujące rzeczy. Po pierwsze - genialny napój - chłodzona bawarka w butelce (w sensie ice tea z mlekiem):

Po drugie, poznałem narodowe szaleństwo Tajów. Nie palą oni śmieci w centrum miasta jak Indonezyjczycy, nie stawiają w każdej wsi tablic z nazwami partii politycznych jak Khmerowie, ale za to zawieszają wszędzie, dosłownie wszędzie portret swojego króla. Wielki Brat patrzy z portretu przy każdym publicznym budynku, nie ważne czy to przedszkole, sąd, uniwersytet, ratusz czy urząd skarbowy. Można go też znaleźć na zupełnie losowo rozsianych postumentach sprawującego pieczę nad skrzyżowaniami, centrami handlowymi albo dworcami kolejowymi. Każdy tajski banknot ozdabia jedna i ta sama facjata - twarz urzędującego króla, rzecz jasna. To akurat skutkuje tragikomiczną sytuacją - w świetle tajskiego prawa nadepnięcie na leżący na ulicy banknot jest obrazą majestatu i grozi kilkuletnim więzieniem. Podsumowując, podejrzewam że Tajowie w kategorii "wizualny kult jednostki" doganiają o ile nie prześcigają Sowietów z lat stalinowskich. Przykładowy Wielki Brat ze skrzyżowania dla ilustracji:

Po zwiedzeniu uniwersytetu skierowałem się do pobliskiej świątyni, która jak muszę z pewną przykrością przyznać przebijała z wyglądu wszystkie niezrujnowane świątynie jakie widziałem w Kambodży razem wzięte. A to był dopiero przedsmak tego co miałem zobaczyć później, zwykła świątynia w Bangkoku, jedna z wielu:



Jak już chyba zdążyliście zauważyć, tajskie świątynie składają się z wielu budynków. W razie wątpliwości - to są świątynie buddyjskie, Buddyzm jest dominującą religią w regionie.
Po nacieszeniu się widokami na zewnątrz nadszedł czas wejść do środka.

Tajskie świątynie obfitują w bardzo dziwne figurki wyglądające jak postaci z szalonych snów:


Po obejrzeniu całego kompleksu świątynnego skierowałem się w stronę Pałacu Królewskiego, ale o tym napiszę już następnym razem, do usłyszenia!

Kambodża, Cz.5 - Battambang

Po zregenerowaniu sił, kolejnego dnia rano wyruszyłem autobusem w drogę powrotną do Tajlandii, w której w między czasie robiło się co raz spokojniej. Zamiast udać się bezposrednio nad granicę postanowiłem zatrzymać się po drodze w zachwalanym przez przewodniki mieście Battambang. I bardzo się cieszę że tak zrobiłem, bowiem po odpychająco turystycznym Siem Reap wreszcie miałem okazję doświadczyć autentycznej Kambodży. Miasto było ewidentnie biedne, ceny były znacznie niższe a ludzie mniej przyzwyczajeni do widoku turystów. I przede wszystkim - to było prawdziwe, funkcjonujące khmerskie miasto, a nie rezerwat zaprojektowany do dojenia turystów z pieniędzy (jakim jest Siem Reap).
Ale najpierw zdjęcia z podróży:

Znak z tyłu autobusu z niewiadomego powodu zabraniał jeść ryż:
Krajobraz Kambodży nie jest zbyt pasjonujący:

Hotel w którym się zatrzymałem był bardzo stary i bardzo prowizoryczny, ale w zamian bardzo nastrojowy i pełen interesujących ludzi. Widoki na ulice typowego jak sądzę khmerskiego miasta:


I w bonusie coś czego dotąd nie było bo moje indonezyjskie łącze internetowe na to nie pozwalało - nagranie video z przejażdżki po Battambang:



Wynajałem przewodnika z motocyklem żeby zwiedzić okoliczne atrakcje, które okazały się być niezbyt pasjonujące. Jednak sam dojazd do nich dał mi okazję zobaczyć wiele prawdziwej Kambodży, dzięki czemu wycieczka ta podobała mi się bardziej niż (nieco moim zdaniem przereklamowane) świątynie Angkoru. Niech zdjęcia opowiedzą resztę:


kaplica na dnie jaskini

Tradycyjny dom khmerski, przestrzeń pod domem jest wykorzystywana jako zacieniona strefa sjesty - po południu widzi się całe rodziny kryjące się przed żarem na rozpiętych pod domem hamakach.


I znów jaskinia, tym razem świątynia ku czci ludzi zamordowanych w tej jaskini przez czerwonych khmerów.


transport prowizoryczny, ale chyba skuteczny

W Kambodży panuje jakaś wariacka moda na stawianie wszędzie znaków deklarujących przynależność partyjną. Przejeżdżając przez byle zabitą dechami wiochę mija się co najmniej kilka tablic różnych partii. Są dosłownie na każdym rogu.


Kapliczki duchów opiekuńczych natury, takie same jak w Tajlandii.


Następnego dnia rano nadszedł czas wyruszyć z powrotem do Tajlandii. Na terminalu autobusowym spotkałem jeszcze sympatycznego mnicha który udawał się na studia teologiczne do Tajlandii i zrobiłem pamiątkowe zdjęcie najmniej wartościowym banknotom jakie w życiu widziałem:


Te banknoty są w sumie warte 40 groszy. Serio, nie żartuję.

Tak więc wsiadłem w odpowiedni autobus i dojechałem nad granicę z Tajlandią, gdzie czekała mnie bardzo niemiła niespodzianka. Ale o tym już w następnym odcinku.