poniedziałek, 30 listopada 2009

Idul Adha

UWAGA, DRASTYCZNE ZDJĘCIA

Idul Adha wypadało w zeszły piątek. Jest to święto ustanowione dla upamiętnienia poświęcenia Abrahama który był gotów poświęcic Bogu własnego syna. Z tej okazji muzułmanie urządzają całonocne wycie z meczetów i poranne publiczne zarzynanie krów i owiec przed meczetami. Poszedłem zobaczyc ciekaw jak na to zareaguję - w końcu jem mięso codziennie a nigdy nie widziałem procesu "produkcji" tego co jem. Obrzydliwe, oczywiście, zwłaszcza że "halal" sposób rzezi to podrzynanie gardła... Niemniej, wegetarianinem nie zostanę, drapieżne zwierzęta robią to samo, znacznie okrutniej.
Jedyne co w całym tym cyrku wydaje mi się naprawdę godne potępienia to że przed meczetami zbierały się dzieci i oglądały tę rzeź. Nikt nie próbował nawet uchronic ich przed tym widokiem. Normalka...

Potem obejrzałem jeszcze jak robią to samo biednej owcy po czym uznałem że dośc krwi na dziś i zmyłem się do domu. Dzieciaki oczywiście zostały oglądac dalej. A u nas się dzieciom gier i filmów odmawia że niby zły wpływ mają...

-----------------------------------------------------------------------------------------------

Po południu pojechaliśmy do domu Kojecka na grilla którego dumnie określano tu "barbeque".
Chyba pierwszy raz odkąd tu przybyłem mogłem się porządnie najeśc dobrego mięsa (co prawda tylko kurczaka, ale zawsze) bez potrzeby dopychania żołądka ryżem.


I to by było na tyle póki co, kiedy zdobędę zdjęcia (a może i jakieś nagrania) z tej ceremonii na której występowałem w sundajskim stroju, wrzucę odpowiedniego posta ku zaspokojeniu powszechnej ciekawości. Pozdro!

Architektura ITB

Jako że kampus ITB może pochwalic się najładniejszymi budynkami w Bandungu, a miałem ostatnio okazję porobic zdjęcia w czasie festiwalu angklungowego który się właśnie na kampusie ITB odbywał, czas pokazac Polsce. ITB = Institut Teknologi Bandung, jeden z najbardziej prestiżowych, o ile nie najbardziej prestiżowy w tym kraju uniwerek.
(informacja dla tych którzy dawno bloga nie odwiedzali - poniżej są jeszcze dwa nowe posty z wczoraj)

A więc już bez zbędnych wstępów przejdźmy do zdjęc:



Wieczorem albo jutro dorzucę post o Idul Adha czyli muzułmańskim święcie które wypadało w zeszły piątek.

niedziela, 29 listopada 2009

Kecapi Suling i reszta sundajskiej muzyki

Tak więc moi drodzy, jak już wspomniałem w poprzednim poście, rozpocząłem naukę gry na sulingu. Z początku planowałem uczyc się gry na kecapi, ale to chyba zbyt trudne by nauczyc się w ciągu kilku miesięcy. W Lismie (studenckie kółko artystyczne) powiedzieli mi że nie bardzo jest komu uczyc sulingu, ale w czasie prób do wystąpienia na uroczystej graduacji doktorantów UNPAS-u (nie mam jeszcze zdjęc więc nie pisałem o tym, a szkoda, muszę to prędko nadrobic) poznaliśmy z Radą Paka Eddy'ego, który grał tam w uniwersyteckim zespole na sulingu właśnie. Kiedy nieśmiało spytaliśmy czy może mógłby nas trochę nauczyc odparł że z chęcia i ma czas w zasadzie codziennie około południa. Tak więc okazało się że ludzie z Lismy gadali bzdury (podobnie jak większośc Indonezyjczyków postawionych przed konkretnym pytaniem, ta narodowośc ma zakodowane że nawet jeżeli się nie ma o temacie pojęcia to trzeba zmyślic jakąś odpowiedź, bo nic nie odrzec niegrzecznie. Ile to problemów przynosi zwłaszcza kiedy się człowiek zgubi możecie sobie wyobrazic) i rozpoczeliśmy naukę gry na sulingu. A w zasadzie to ja rozpocząłem, bo Rada przyszła tylko na pierwsze zajęcia. Na jej usprawiedliwienie dodam że dla niej to od początku było trudniejsze bo ma palce za małe by dobrze zakrywac dziurki fletu. Aha, chyba jeszcze wspominałem że Suling to flet jest. Mój wygląda o tak, tradycyjny sundajski:
Suling jest instrumentem wykorzystywanym w wiekszośc gatunków sundajskiej muzyki, w kecapi suling gdzie tworzy połowę nazwy (druga połowa to też instrument, o tym za chwilę), w tembang sunda czyli kecapi suling + wokal i w gamelan degung. Gamelan mam nadzieję wszystkim jest znany, jeśli nie to wikipedia zaprasza. Przykład gamelanu sundajskiego:


Kecapi Suling, czyli to czego granie cwiczę:


Kecapi suling w wersji bardziej nowoczesnej:


Tembang Sunda - uwaga, muzyka dworska, trudna w odbiorze, trzeba się przyzwyczaic do brzmienia i słuchac w skupieniu:



Tarawangsa, bardzo tradycyjna muzyka rytualna związana z obrzędami ryżowych dożynek, istnieje tylko w jednym izolowanym regionie:


Wracając do mojej nauki, Pak Eddy grający na sulingu:


Na razie miałem tylko dwie lekcje, ale umiem już zagrac poprawnie da-mi-na-ti-la-da (pentatoniczny sundajski odpowiednik do-re-mi-fa-sol-la-si-do), a na drugiej cwiczyłem już granie piosenki z akompaniamentem kecapi granego przez Paka Eddy'ego, więc nauka mam nadzieję idzie mi dośc szybko.

Na zakończenie jeszcze dwa moje zakupy z których jestem dumny.
Angklung jednoktwowy, miesiąc temu przy Gunung Tangkuban Parahu:

I bajeczna przypinka zatytułowana "sundajskie pawie", która kojarzy mi się z żywymi i ślicznie uśmiechającymi się "pawiami" z którymi miałem okazję dwa tygodnie temu występowac:

Mam materiał na jeszcze co najomniej trzy posty, więc spodziewajcie się aktualizacji. Dla tych którzy mogliby nie zauważyc: to drugi post dzisiaj, poniżej jest wcześniejszy.

Tydzień pod znakiem angklungu

Dwa tygodnie temu odwiedził mnie w Bandungu Sebastian, poznany w Yogyi Argentyńczyk, w swoim kraju nauczyciel muzyki angklungowej. Nocował u mnie tydzień, w zamian zabierając mnie na masę angklungowych wydarzeń.
Notka dla laików - angklung to tradycyjny sundajski instrument, bardzo trudny do porównania z czymś europejskim. W dużym uproszczeniu pojedynczy angklung jest dużą bambusową grzechotką z złożoną z ramy i dwóch bambusowych rurek nastrojonych na dźwięk lub akord. Dwie sztuki dla przykładu:

Seba przyjechał w związku z angklungowym festiwalem połączonym z konkursem dla szkół, który się w tamtym tygodniu w Bandungu odbywał. Pierwszego dnia przyszliśmy na otwarcie i zostaliśmy uraczeni bardzo ładnym wykonaniem tradycyjnej pentatonicznej muzyki przez zespół angklungowy. Nagrałem i zuploadowałem na youtube, tadadam:


Następnego dnia obejrzeliśmy połowę konkursu dla podstawówek:
Po czym skierowaliśmy się do Saung Angklung Ujo czyli miejscowego turystyczno-edukacyjnego centrum tego instrumentu. Gigantyczne bambusy przy wjeździe:


Dzięki znajomości Sebastiana z synem założyciela tego miejsca mogliśmy wejśc za darmo, co przyniosło mi niebagatelną oszczędnośc 80 000 rp (24 zł, 8 obiadów). Pierwszym miejscem do którego nas zaprowadzono po godzinie spędzonej na prezentowaniu przez Sebastiana zdjęc i nagrań szkolnego zespołu angklungowego który prowadzi w Argentynie była chatka produkcyjna. Oto tuner angklungów przy pracy (człowiek obdarzony fenomenalnym słuchem i bardzo szlachetnym sposobem bycia, szacunek), oraz Seba starający się jak najwięcej od niego nauczyc:


Nastpęnie w oczekiwaniu na codzienny koncert o 16 zwiedziliśmy cały kompleks, który jest bardzo piękny. Jest też jedynym miejscem w Indonezji w którym widziałem dobrze oznakowane kosze z podziałem do recyklingu. Myślę że ich ogród to moje ulubione miejsce w Bandungu, zresztą zobaczcie sami - cisza, spokój, natura:


Powyżej dziewczynki uczące się Tari Merak (pawiego tańca), jednej z sundajskich tradycji, której poświęce więcej opisu i ilustracji w którymś z kolejnych postów, kiedy wreszcie skopiuję sobie od znajomych zdjęcia z uroczystej graduacji na moim uniwersytecie (spoiler: występowałem w tradycyjnym stroju ;d ).
Cały kompleks jest dośc silnie nastawiony na turystykę, widac to ewidentnie po programie koncertu, wielkości sklepu z pamiętkami i zawyżonych cenach. Niemniej, jakoś pieniądze zarabiac trzeba, a jako że większośc z tych pieniędzy idzie na darmową szkołę sundajskich tradycji dla okolicznych dzieci, w moich oczach są usprawiedliwieni. A oto założyciel tego miejsca i jednocześnie wynalazca współczesnego diatonicznego angklungu - Pak Udjo:

Sebastian grający na profesjonalnym zestawie angklungowym wystawionym koło sklepu:


Pora chyba przejśc do samego występu:


Następnie udaliśmy się niemalże na drugi koniec miasta, na próbę zespołu SMA UPI (Liceum Ogólnokształcącego przy Indonezyjskim Uniwersytecie Pedagogicznym), prowadzoną przez znajomego Sebastiana, ponoc najlepszego dyrygenta angklungowego. Miałem okazję przyjrzec się metodom pracy z takim zespołem, jak również niebywałym ilościom zgromadzonych w tym miejscu najróżniejszych angklungów:



Następnego dnia nie mogłem pójśc na festiwal bo miałem zajęcia, ale za to w środę namówiłem Radę na odpuszczenie cześci zajęc i pójście chociaż na częśc konkursu. Zdążyliśmy akurat zobaczyc całą kategorię zespoły uniwersyteckie i inne. Rada ewidentnie cieszyła się że się dała namówic. Tu już poziom był naprawdę wysoki, uczestnicy naprawdę starali się wypasc jak najlepiej. Nie mam jeszcze nagrań z tegorocznego festiwalu więc niech za przykład posłuży występ z zeszłorocznej edycji:


A tutaj przykład nagrania zespołu Sebastiana z Argentyny:


Wieczorem poszliśmy na koncert który nas bardzo zawiódł, poziom był znacznie niższy od konkursowego.
Następne dwa dni poświęcone były warsztatom dla angklungowców więc Sebastian jeździł już na nie sam. Ja tymczasem zaczynałem się uczyc gry na sulingu, któremu między innymi poświęcony będzie następny post, stay tuned!

wtorek, 10 listopada 2009

Gunung Tangkuban Parahu i takie tam

Na początku powinienem chyba przeprosic za niemal trzytygodniowe milczenie, ale nic przełomowego aż do ostatniego weekendu się nie działo, ot żyłem sobie zwykłym trybem, czasem było fajnie, czasem mniej, ale nic takiego co zmusiłoby mnie do zasiądnięcia przed laptopem i opisania się nie działo. Tak więc zbierałem tematy i okruszki zdarzeń aż do teraz gdy mam ich wręcz zbyt wiele do opisania. Może zacznę od wspomnienia o pracy - Husni obiecał nam załatwic pracę w charakterze nauczycieli angielskiego w pobliskim SMA (liceum). Niestety, jak to z nim zwykle, powiedział "pojutrze możemy pójśc pozałatwiac"... trzy tygodnie temu, i od tej pory niewiele się w temacie zmieniło. Teraz mi to już nawet obojętne, bo okazało się że uczelnia zalegała mi ze stypendium za sierpień (nie wiedziałem nawet że mi się takie należy) i niespodziewany dopływ 1,5 miliona rupii rozwiązał wszelkie moje finansowe troski aż do grudnia. Pogoda w Bandungu póki co znośna, temperaturka oscyluje w granicach 20-28 stopni a deszcze nie są tak częste jak się spodziewałem. Podkreślam - póki co - ponieważ słyszałem że w styczniu jest znacznie gorzej. Deszcze mimo że mniejsze niż się obawiałem, wciąż mają negatywny wpływ na poziom życiowej energii i motywacji. Toteż pomimo że od dwóch tygodni zamierzam się zapisac na Kendo, nic w tym kierunku nie zrobiłem. Podobnie zresztą z nauką gry na jakimś instrumencie, na którą też teoretycznie miałbym ochotę.
Jedyna znana mi w okolicy pralnia jest notorycznie zawalona zamówieniami i ostrzega że okres oczekiwiania na odbiór prania wynosi ponad 5 dni więc dzień przedwczorajszy poświęciłem praniu ręcznemu, które tu jest jeszcze wciąż uznawane za coś zupełnie normalnego i codziennego.

W zeszły piątek dałem się namówic znajomym na wypad na karaoke, które oczywiście dla Azjatów jest rozrywką zupełnie podstawową i powszechną. Szczegóły pominę żeby nie brukac swojego wizerunku, wspomnę tylko że pozytywnie mnie zaskoczyło jak takie karaoke tu wygląda - żadnych barów z disco-polo, w Indonezji idzie się ze znajomymi do specjalnego lokalu i wynajmuje klimatyzowany, dźwiękoszczelny pokój z mikrofonami i komputerem zawierającym dosłownie tysiące piosenek do wyboru. Nad resztą spuścmy zasłonę milczenia.

Następnego dnia, w sobotę, z mniej więcej tymi samymi znajomymi wybrałem się wreszcie na Gunung Tangkuban Parahu (Góra Odwrócona Łódź, nazwa ma związek z legendą nt. jej powstania), czyli najbliższy Bandungu wulkan, a w zasadzie bardziej krater będący pozostałością ogromnego niegdyś wulkanu. Nawet pomimo zapadnięcia się pod wpływem własnej eksplozji w czasach niepamiętnych, wulkan ten wciąż sięga ponad 2000 m.n.p.m., zaś legendę o swoim powstaniu i w efekcie nazwę zawdzięcza średnicy nieproporcjonalnie dużej w stosunku do wysokości (co świadcz o tym jaki kiedyś musiał byc ogromny).
Czas przestac nudzic i wrócic do akcji:
Wpakowaliśmy się do dwóch samochodów które Kojeck i Mamo pożyczyli od swoich rodziców i wyruszyliśmy Jl.Setiabudi ku północnym skrajom miasta. Jako że nigdy nie byłem dalej na północ niż tam, gdzie mieszka Rada, zaskoczyła mnie ilośc willi jakie wybudowano na wzgórzach pod koniec Jl.Setiabudi. Zarówno ilośc jak i megalomania tychże (normą były mur i brama czterometrowej wysokości) potwierdza moją wstępną diagnozę - ten kraj ekonomicznie funkcjonuje jak Brazylia.
Po dzielnicy willowej minęliśmy coś, co zszokowało mnie jeszcze bardziej, choc tym razem bardziej w sensie humorystycznym. Spójrzcie proszę na ten skromny i gustowny hotelik:


Uroczy, nieprawdaż?
Trochę milsze ujęcie, gdzieśtam w drodze:

Chwilę później, będąc już całkiem wysoko nad poziomem morza, przejechaliśmy przez las który ochrzciłem "Małą Polską" - zarówno temperatura jak i roślinnośc bardzo niewiele odbiegały od polskiej. Zresztą oceńcie sami - takie zdjęcie mógłbym równie dobrze zrobic w lesie w ojczyźnie, czyż nie?:

Następnie zrobiliśmy sobie postój przy plantacji herbaty.

Może jeszcze Kojeck i Eggy żeby nie było że tylko siebie tu wrzucam:

Przejechaliśmy następnie przez kontrolę na której po raz kolejny zaoszczędziłem dzieki swojej znajomości języka - zapłaciłem zwykły bilet dla obywateli zamiast turystycznego ;D
Jako że Tangkuban Parahu stety czy niestety, ale jest punktem bardzo uturystycznionym, droga prowadzi aż nad brzeg krateru. Toteż takie widoki miałem zaraz po wyjściu z samochodu:


Jako że miejsce jest popularne, przedsiębiorczy Indonezyjczycy nie mogliby zostawic go bez kilkunastu sklepów i barów. Najbardziej spodobał mi się ten i jestem bardzo zadowolony z ujęcia, nieskromnie polecam powiększyc zdjęcie:

W drodze na szczyt krateru:


Rendia, Eggy i Mamo ze swoją dziewczyną, której imię jakoś mi w pamięci nie utkwiło, w czasie odpoczynku:

Szczyt był zalesiony więc żadnych ciekawych widoków i zdjęc. Następnie skierowaliśmy się drugą ścieżką na dół, na przesmyk dzielący krater na dwie cześci. Towarzyszący nam od parkingu smród siarki wzmógł się niemiłosiernie, ale to nie przeszkadzało nam w sesji zdjęciowej:


Kreatywni indonezyjscy turyści układają na dnie krateru napisy, szkoda że nie zmieściłem na zdjęciu stojącego nieopodal znaku "Nie schodzic na dół, silnie trujące powietrze!" ;]


W drodze powrotnej zahaczyliśmy o bar z czymś co błyskawicznie awansowało do tytułu mojej ulubionej indonezyjskiej potrawy. Panie i panowie, przedstawiam Surabi!:

To jest coś w rodzaju zapiekanki z miąższu kokosa z dodatkami, zwykle słodkimi, ale w tym przypadku z jajkiem, kurczakiem i majonezem. Wbrew pozorom wcale się nie gryzie i świetnie smakuje. Pieką to na prawdziwym węglowym palenisku w kamionkowej formie. W skrócie: OMNOMNOMNOMNOMNOM :D Z boku talerza leży odrzucony sambal (piekielnie ostry sos), w kącie skromnie stoi Biscuit Milkshake, przepyszny. Wszystko razem kosztuje 3,50 zł, włącznie z obsługą. Kocham ten kraj.
Ach, zapomniałem dodac że zanim odjechaliśmy kupiłem od bazującego koło parkingu sprzedawcy Ankglung czyli tradycyjny sundajski instrument, ale to już temat na kolejnego posta.
Trzymajcie się ciepło w naszej mroźnej ojczyźnie, ahoj :)