poniedziałek, 28 lutego 2011

Indonezja po raz drugi - cz.6 Lombok

Perypetie ze znalezieniem sprawnego transportu z Ubud na przystań i opóźnienie samego promu przez warunki pogodowe sprawiły że na Lomboku wylądowałem dopiero po zmroku. Na promie poznałem kilkoro białych turystów i postanowiliśmy razem poszukać transportu do Mataram, czyli głównego miasta wyspy. To był duży błąd, błąd którego przez resztę podróży unikałem jak ognia. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć na własne oczy jaskrawy przykład tego o czym od pracujących w turystyce Indonezyjczyków słyszałem często ale nigdy nie widziałem sam - szokującego wręcz braku zrozumienia dla indonezyjskiej mentalności wykazywanego przez anglojęzycznych turystów. Buc z USA stwierdził że nie potrzebuje mojej pomocy i sam ugada z kierowcą cenę bo już tu kiedyś był. OK... Tak więc podchodzi do bemo (minivana) z wyraźnie zawziętą miną i pyta o cenę. Indonezyjczyk za kierownicą rzuca 50 tysięcy za osobę. Czyli drogo, ale to przecież pierwsza cena, początek targowania się. Buc na to z nieprzyjemnym wyrazem twarzy że 20 tysięcy i ani rupii więcej. W tym momencie chociaż biały buc nie zdaje sobie z tego sprawy, opinia o nim w umyśle tego Indonezyjczyka spada na łeb na szyję. Po pierwsze okazuje emocje, co w oczach Indonezyczyków jest oznaką infantylności (dorosłość oznacza między innymi umiejętność kontrolowania swoich emocji). Po drugie ewidentnie nie umie się targować - tylko idiota powie "i ani rupii więcej", zwłaszcza w sytuacji gdy nie można narzekać na nadmiar dostępnych opcji transportowych. Więc Indonezyjczyk reaguje na bucerę białego tak jak zwykle - zawyża mu cenę bo zarozumialcy płacą extra. Tak więc 45 tysięcy i ani rupii mniej. I w tym miejscu bucera Amerykanina przekroczyła wszystko co do tej pory widziałem - zaczął się wydzierać na biednego kierowcę i przeklinać, w skutek czego wszyscy Indonezyjczycy na parkingu w ramach swoich wartości kulturowych uznali go za wariata/idiotę/rozpieszczonego gówniarza (zależnie od indywidualnej interpretacji), a kierowca najzwyczajniej w świecie trzasnął drzwiami i odjechał. Brawo, panie redneck, brawo.

W tym samym czasie znacznie rozsądniejsza dziewczyna z Irlandii na drugim końcu parkingu wynegocjowała spokojnie z innym kierowcą dokładnie tę cenę w którą amerykański buc celował - 20 tysięcy za osobę. Spokojnie, bez pośpiechu i złości, do celu. I dzięki niej dojechaliśmy do Mataram.
W którym ja i dwie Irlandki oddzieliliśmy się od reszty grupy bo nie mielismy ochoty szukać hotelu razem z Amerykanami. Problem pojawił się jednak tak czy siak - z początku wchodziliśmy do hoteli w trójkę i zawsze dowiadywaliśmy się że tylko najdroższe pokoje są wolne (a za nie rzecz jasna nie mieliśmy zamiaru płacić). Po kilku odwiedzonych hotelach i kilku podobnych odpowiedziach personelu zrozumieliśmy o co chodzi - hotele w Mataram wmawiają turystom że wolne są tylko najdroższe pokoje żeby naciągnąć ich na pieniądze. W obec czego zmieniliśmy strategię - poszedłem do kolejnego hotelu sam. Chwila rozmowy po indonezyjsku, kilka sprytnych pytań i z pewną niechęcią ale przyznali się że mają dwa wolne pokoje klasy ekonomicznej. Po kilkunastu minutach przekonali się że traktujemy ich jak równych sobie ludzi a nie czarnych służących niewolników (co zapewne uskuteczniał pewien Amerykanin) i od tego momentu wszystko było łatwe - w zamian za kilka papierosów przynieśli nam kolecję z pobliskiego warungu, przegadali z nami pół wieczora i załatwili transport na wyspy Gili... Ale stop, to wymaga rozwinięcia.
Wyspy Gili to trzy małe rajskie wysepki zaraz obok Lombok. W zasadzie wszyscy turyści którzy przyjeżdżają na Lombok robią to po to by popłynąć na Gili. Transport na nie jest jednak dość problematyczny, ponieważ przystań z której odpływają łodzie na nie znajduje się w słabo zaludnionej północno-zachodniej cześci Lombok. Oczywiście z pomocą przychodzą tu różne indonezyjskie biura podróży, ale - równie oczywiście - ceny są koszmarnie zawyżone. W Mataram łatwo znaleźć się pod wrażeniem że wszyscy mieszkańcy miasta co do jednego są agentami biur podróży. Najpierw kierowca który przywiózł nas z przystani do Mataram proponował nam bilety na travel do przystani na Gili za 75 tysięcy rupii. Potem w co drugim hotelu to samo. Więcej, widząc że chodzimy po ulicy szukając hotelu dwa razy zatrzymywali się przy nas motocykliści pytając zgadnijcie o co... oczywiście, o to czy mamy już bilety na Gili bo jeśli nie to możemy od nich kupić. Niektórzy po początkowej odmowie obniżali cenę do 50 tysięcy, jeden nawet do 40, ale to dalej było zbyt drogo - przystań jest tylko dwadzieścia kilometrów od Mataram. Czas na puentę - w naszym hotelu kupiliśmy te bilety za 27 tysięcy pięćset rupii, co jak się okazało nastepnego dnia było ceną uczciwą, bez marży - nasz kierowca był akurat szefem całej firmy i wytłumaczył mi że niezależnie od tego czy kupię bilet za 100 tysięcy, 75 tysięcy, 50 tysięcy czy 27 500, on zawsze dostaje tyle samo - 27 500 właśnie - reszta idzie do kieszenie sprzedawcy. policzcie sobie 27,5 tysiąca do 75 tysięcy - ponad 150 % marży, koszmar.

W każdym razie pojechaliśmy z samego rana w stronę przystani, widoki po drodze były cudne:


Na samej przystani musieliśmy się rozdzielić bo wybrałem na początek inną wysepkę niż one (są trzy do wyboru), Gili Meno. Za transport na wysepki służą długie łodzie, o takie, tylko że większe i z silnikiem:


Pierwszy dzień poświęciłem na spacer po całej wyspie:


Widok na Lombok z majestatycznym szczytem Gunung Rinjani (3700 m)


Jak widzicie Gili to prawdziwy raj, oszałamia zwłaszcza czystość wody:


Drugiego dnia planowałem popłynąć na Gili Trawangan ale postanowiłem zamiast tego wynająć maskę i płetwy i zobaczyć wspaniałe ponoć rafy wokół Gili... i powiem szczerze że się zawiodłem. Rafa koralowa to zawsze rafa więc oczywiście była piękna, ale w porównaniu ze wspaniałymi wodnymi ogrodami wysp Togian robiła kiepskie wrażenie. Wyraźnie mniej różnorodna i gorzej chroniona.

Wieczorem zdecydowałem się wrócić na ląd aby zdążyć w wyścigowym tempie obejrzeć kolejną wyspę - Flores. Tak więc kupiłem bilet na nocny autobus przez Lombok i Sumbawę (wyspa po drodze) aż do promu na Flores. Żałuję że nie zdołałem zobaczyć pięknych ponoć atrakcji północnego Lombok, zajęło by mi to niestety zbyt wiele czasu ze względu na kiepski transport publiczny. Ostatnie spojrzenie na Rinjani na wspinaczkę na którą się napalałem dopóki nie usłyszałem kosztu takiej wyprawy (400-500 zł za osobę):

I wsiadłem do busu, mając przed sobą 24 godziny w trasie autobus-prom-autobus-prom. Na Rinjani obiecałem sobie wspiąć się innym razem.

niedziela, 27 lutego 2011

Indonezja po raz drugi - cz.5, Bali - Bedugul, Ubud

Pierwszym przystankiem po wyjeździe z Denpasar było położone w górzystym centrum Bali miasteczko Bedugul, w którym znajduje się świątynia Pura Bratan, sławna ponieważ jedna z jej części leży na środku jeziora. Tak naprawdę nie jest to środek jeziora a do kapliczki biegnie kilkanaście centymetrów pod powierzchnią wody ścieżka, ale niemniej jest niezwykle fotogeniczna. A więc zdjęcia:






Te piękne "włochate" czarne dachy są zrobione z barwionych włókien palmy cukrowej. Górski klimat Bedugul był miłym odświeżeniem po nader dusznym Denapasarze. Trochę smutne jest że naprzeciw tej słynnej świątyni powyżej stoi świeżo wybudowany i znacznie większy od niej meczet, jak sądzę pokaz siły ze strony islamu.
Następnego dnia pojechałem do Ubud, konglomeracji miasteczek sławnej z rozwiniętej kultury. Kiedyś ponoć było to autentycznie wspaniałe miejsce, dziś jest mekką turystyczną i śmierdzi na kilometr komercją. Jest to druga największa dojarnia turystów z pieniędzy na Bali, zaraz po południowych plażowych kurortach których nie odwiedziałem żeby nie tracić czasu. Wszystko co sprzedawane jest w Ubud jest od dwóch do dwudziestu razy droższe od uczciwej indonezyjskiej ceny. Samo Ubud jest odpychające, ale okolica wciąż ma w sobie dużo uroku. Oczywiście mój książkowy przewodnik twierdził że na zwiedzenie okolicy potrzeba dwóch dni i wyraźnie sugerował że trzeba do tego wynająć motocykl albo najlepiej taksówkę. Ja jednak poszedłem pieszo i zobaczyłem 90% zaznaczonych na mapce atrakcji w czasie niespiesznego sześciogodzinnego spaceru. Zastanawiam się czy wszystkie przewodniki są pisane pod kątem grubych Amerykanów dla których przejście pieszo dwunastu kilometrów to problem? Dość żenujące.
Czas na zdjęcia:


Zatłoczone targowisko w Ubud

pole ryżowe

Powyżej autentyczna wersja znanego z indonezyjskiego godła mitycznego ptaka Garudy. Jak widać w oryginale wygląda znacznie mnie grzecznie. Nie mam pojęcia dlaczego na tej rzeźbie Garuda pokazuje gesty znane z metalowych koncertów, ale wątpię żeby miało to coś wspólnego z upodobaniem do ciężkich brzmień ;)

Hinduiści używają tego symbolu od tysięcy lat i nie obchodzi ich że w między czasie skopiowali go jacyś szurnięci Niemcy ;)


pola ryżowe

świeża sadzonka ryżu

tony kiczowatych "pamiątek" czekają na turystów-frajerów


Wejście do sławnej jaskini Goa Gajah (w środku znajduje się kilka kapliczek)

Urocze rzeźby. Poniżej najpiękniejsza moim zdaniem świątynia w Ubud:

Piekny posąg. Poniżej najładniejsze miejsce jakie widziałem na Bali, znaleziona zupełnym przypadkiem ścieżka na smaganym wiatrem trawiastym pagórku:

I jeszcze jedna świątynia:

inskrypcja w piśmie balijskim

Bogini śmierci. Urocza, nieprawdaż?

Największą chyba a na pewno najbardziej przereklamowaną atrakcją turystyczną Ubud jest las świętych małp:

Małpy są rozbestwione obecnością setek dokarmiających je ludzi. Z jedną taką francą musiałem stoczyć pojedynek o moją butelkę wody, złapała się jej gnida wszystkimi czterema kończynami i jeszcze próbowała mnie gryźć po palcach. Nie pytajcie po co małpie plastikowa butelka, nie mam pojęcia i ona sama pewnie też nie.

Chyba jedyne co w całym "lesie" jest naprawdę interesujące to rozbrajające swoją dosłownością rzeźby małp na barierkach:


Wiekszość turystów przybywa do Ubud ponieważ wieść gminna niesie że to najlepsze miejsce by zetknąć się z balijską kulturą. I dają się nabić w butelkę bo płacą po 40 zł za bilet na spektakl zazywczaj znacznie słabszy i mniej autentyczny od tego który w Denpasar był za darmo. Bo zapomniałem chyba wspomnieć w poprzednim poście, wstęp na ten ogromny festiwal kultury balijskiej był całkowicie darmowy. Toteż ja widząc ceny i wnioskując z kiczowatości plakatów o niskim poziomie artystycznym przedstawień odpuściłem sobie ten element wycieczki, w Denpasar naoglądałem się wystarczająco.
Następnego ranka pojechałem na przystań i wsiadłem na prom na Lombok, który opiszę następnym razem.