środa, 2 marca 2011

Indonezja po raz drugi - cz.7, Flores, wielki finał

Flores to wyspa w południowo-wschodniej Indonezji. Nazwę nadali jej portugalscy żeglarze w XVI wieku a znaczy ona "kwiaty". Wyspa słynie z pieknego ale dzikiego i nieprzystępnego krajobrazu. Ze względu na bardzo górzysty teren zamieszkuje ją niewielka ilość ludzi, podzielonych na kilkanaście grup etnicznych. Patrząc z perpektywy całej Indonezji jest to głębokie zadupie, wyspa nie ma nawet żadnego bezpośredniego połączenia lotniczego z Jakartą, największe miasto ma ledwie 70 000 mieszkańców. Stan dróg jest opłakany a mieszkańcy biedni, co turystyka poprawia w niewielkim tylko stopniu, odległości i niewygody podróży odtraszają większość chętnych. Dzięki dawnym wpływom portugalskim Flores jako jedyna większa wyspa w Indonezji zamieszkana jest w większości przez katolików. Przekłada się to na obecność grupki polskich misjonarzy. Ale o tym będzie trochę później, teraz wróćmy do toku opowieści..

Po 20 godzinach w autobusie wysiadłem na wschodnim wybrzeżu Sumbawy i przesiadłem się na prom do Labuan Bajo, największego miasta w zachodniej części wyspy Flores. Większość z napływających tam turystów przybywa bo jest to punkt startowy do wyprawy na wyspę Komodo, sławną ze względu na występujące tam warany. Ja jednak nie planowałem płynąć na Komodo, koszt takiej wyprawy - ok.300 zł, był już w tym momencie dla mnie zaporowy. Rejs był długi i niezmiernie nudny, ale też owocny w nowe znajomości. Pierwszą osobą którą poznałem był Calvy - chłopak z Labuan który uczył się w policealnym studium turystyki i właśnie wracał do domu. Pod koniec godzinnej pogawędki Calvy zaproponował że jeśli tylko zaczekam dwa dni w Labuan Bajo to będę mógł pojechać na Komodo za zupełnie darmo na motorówce jego ojca który jest jakimś wyższym rangą strażnikiem w parku narodowym Komodo-Rinca i akurat dwa dni później wracał na służbę z urlopu. I tym sposobem już po niecałych dwóch godzinach rejsu żałowałem że na zwiedzenie Flores i okolic nie zostawiłem sobie więcej czasu.
Kiedy Calvy i jego znajomi postanowili że czas na drzemkę ja poszedłem kupić coś do jedzenia do okrętowej kantyny. I poznałem tam kolejnych świetnych ludzi, pomiędzy nimi Johannesa, niezwykle sympatycznego Balijczyka w średnim wieku który właśnie przeprowadzał się na Sumbę i wiózł tam cały swój dobytek w minivanie stojącym na dolnym pokładzie promu. Razem z nim jechał znajomy w minibusie przenaczonym na użytek transportu publicznego, również na Sumbie. Sumba to wyspa jeszcze bardziej odległa i niedostępna niż Flores, sławna ze względu na bardzo archaiczną kulturę jej mieszkańców. Nie muszę chyba dodawać że od dawna marzyłem by na Sumbę pojechać. I dzięki Johannesowi okazało się że mam okazję, stwierdził że ma wolne siedzenie pasażera i z chęcią podwiezie mnie aż na Sumbę bo strasznie nudziło mu się całe dnie prowadząc bez żadnego towarzysza do rozmowy w samochodzie. W tym momencie plułem sobie w brodę po raz drugi bo wiedziałem że w żaden sposób nie dam rady pojechać na Sumbę i wrócić na czas na mój lot do Polski. Tak więc potowarzyszyć mu mogłem jedynie do portowego miasteczka Aimere z którego odpływa prom na Sumbę. Nie takie to zresztą "jedynie", znacznie ułatwił mi podróż. Tymczasem nasz prom w końcu, po ponad sześciogodzinnym rejsie, dopływał do Labuan Bajo a moim oczom ukazał się widok rodem z filmów o piratach: tropikalna zatoczka i kilka zakotwiczonych w niej okrętów:


I po chwili już "mknęliśmy" drogą do Aimere, w nadziei dojechania tam o jakiejś ludzkiej porze. Przy czym "mknięcie" było bardzo relatywne, jechaliśmy tak szybko jak górzysty teren i góry w drodze pozwalały, szybsza jazdy skończyłaby się wymiotami albo upadkiem w przepaść na zakręcie. To dla przykładu jest główna (!) droga na Flores blisko Labuan Bajo:


Po drodze dowiedzałem się czemu Johannes jechał z Bali samochodem aż do Aimere - jak to się ponoć często zdarza, morze na północ od Sumby od kilku tygodni było niesustannie niespokojne i wszystkie promy na Sumbę z miejsc bliższych Bali były po koleji odwoływane. Wskutek tego w momencie gdy go spotkałem Johannes był w drodze już od prawie dwóch tygodni, jadąc od portu do portu, czekając na kolejne promy które nigdy nie nadpływały. Dopiero z Aimere udało mu się odpłynąć dwa dni po naszym rozstaniu.
Do Aimere dojechaliśmy krótko przed północą. Okazało się być jeszcze większym zadupiem niż się spodziewałem, a jedyny hotel w Aimere o godzinie 24 był już zamknięty na cztery spusty, nikogo na dyżurze kto mógłby odpowiedzieć na nasze pukanie i dzwonienie. To zmusiło mnie do nocowania na ławce w minibusie znajomego Johannesa. Dotrwałem jakoś do ranka, zrobiłem zdjęcie wybrzeżu w Aimere:


I wsiadłem w zatłoczony powyżej wszelkich norm autobus do Bajawa. W autobusie przekonałem że prawdą było to co mówili mi rodacy z Darmasiswy - na Flores bycie Polakiem przynosi bardzo pozytywne reakcje. Nigdzie indziej w Indonezji ani na świecie ludzie nie reagowali z takim zainteresowaniem i szczerą sympatią na wiadomość o tym, skąd pochodzę.
Po przyjeździe do Bajawy prędko znalazłem taniego i godnego zaufania przewodnika i wyruszyłem na jego motorze zwiedzić w ekspresowym tempie okolicę. Region Bajawy jest znany z tradycyjnych wiosek ludu Ngadha i jedną z takich wiosek pojechaliśmy odwiedzić. Widoki po drodze były wspaniałe:


Ta konkretna wioska nazywa się Bena i jest najczęściej odwiedzana przez turystów, w efekcie dość mocno skomercjalizowana. Z początku chciałem odwiedzić jakąś inną wioskę ale okazało się że do żadnej innej nie da się dogodnie dojechać motorem. Byłoby z pewnością wspaniale wybrać się na mały trekking wsród takiego krajobrazu, ale nie miałem już na to czasu.
Pozostała mi więc Bena, na którą zresztą nie mogłem narzekać. Na środku wsi znajdują się tradycyjne Ngadhu i Bhaga, symbliczne schronienia dla duchów przodków. Zaraz obok (również w centrum wioski) jest cmentarz, w którym wpływy chrześcijański (krzyże) mieszają się z prastarą tradycją (struktury megalityczne).

Ngadhu (duchy męskie)

Bhaga (duchy żeńskie)

megality

i krzyże

chata wodza

taka figurka na szczycie dachu oznacza że w domu mieszka arystokracja

Ikat - ręcznie tkane dzieła, tradycja powszechna w południowo-wschodniej Indonezji

W Benie przeczekaliśmy widoczny na ostatnim zdjęciu deszcz, po czym poszliśmy na genialny punkt widokowy zaraz obok wioski:


Następnie ruszyliśmy zobaczyć pobliski wodpospad:


I na tym skończyłem zwiedzać okolice Bajawy. Zjadłem obiad i wpakowałem się w autobus do Ende, w naiwnej nadzieji że złapię jeszcze tego dnia jakiś transport do Moni czyli miasteczka u podnóża ostatecznego celu mojej podróży - wulkanu Kelimutu. Dojechaliśmy po zmroku więc transportu już nie było. Zatrzymałem się wobec tego w najtańszym hotelu w mieście, gdzie natępnego poranka spotkałem z zaskoczeniem Polkę - Małgorzatę, doświadczoną globtroterkę, która podówczas pomimo niemałego już wieku pracowała jako nauczycielka angielskiego w Chinach i kiedy tylko miała wolne wyruszała zwiedzać świat. Imponująca kobieta, jej eskapada na kontrakt nauczycielski w Chinach inspiruje zresztą to że sam zamierzam zadziałać podobnie po wakacjach. Złapaliśmy razem autobus do Moni i wszystko byłoby super, gdyby w pewnym momencie nie okazało się że droga zniknęła...:

Osuwisko jak widać całkowicie przykryło asfalt, całe szczęście że sprowadzili ciężki sprzęt i "już" po godzinie czekania udało się nam pojechać dalej. W Moni nie tracąc czasu zabraliśmy się za negocjowanie stawki za podwiezienie pod krater i z powrotem w miejscowymi moto-taksiarzami. Poszło nieźle i zapłaciliśmy po 70 tysięcy rupii. Okazało się że kierowcy mieli bardzo fajny system regulowania cen w zależności od rodzaju klientów. Jak mi po drodze wyjaśnił mój kierowca - "ty jesteś miły i gadasz po indonezyjsku to płacisz 70, zwykły biały płaci 100, a wczoraj mieliśmy takiego buca co ciągle narzekał i traktował nas jak śmieci to zapłacił 150". Urocze i sprawiedliwe, przyznacie. Już widoki po drodze do krateru były wspaniałe:



Ale były niczym wobec piękna samego wulkanu. Kalimutu jest największą atrakcją turystyczną na Flores, sławną ze względu na znajdujące się w kraterze trzy jeziora. Każde z nich jest innego koloru i co więcej, kolory zmieniają się z czasem.


Szkoda że w momencie moich odwiedzin jeziora miały podobne kolory. Kilkanaście lat temu jeziora były czerwona, niebieskie i białe, jak można zobaczyć na tym zdjęciu które znalazłem w google:


Pod kraterem spotkaliśmy emerytowanego polskiego misjonarza który mieszkał na Flores już od dziesięcioleci, bardzo sympatyczny człowiek. Wróciliśmy do Moni, z którego udało mi się złapać kolejny nieziemsko zatłoczony autobus do Ende. W autobusie tym uświadomiłem sobie jak bardzo jest niedobrze - nie stać mnie było na wracanie z Flores samolotem (myliłem się, ale o tym później), nie miałem czasu płynąć promem na Timor (z którego loty są tańsze), za trzy i pół dnia odlatywałem z Jakarty do Polski, a od tejże Jakarty byłem oddalony o... a jakże, co najmniej trzy dni nieustannej jazdy samochodem. W ten sposób mój nienaruszalny dotąd optymizm zaczął się kruszyć. W Ende byłem dopiero wieczorem i tylko szczęśliwy łut okoliczności pozwolił mi znaleźć miejsce w "travelu" jadącym daleko na zachód, bo aż do Ruteng. "Travel" oznacza współdzieloną taksówkę, siedmiosobowego minivana w którym kupuje się "bilet" na siedzenie. Jest to jedna z najbardziej komfortowych metod podróży w Indonezji, takim sposobem zwykle jechałem z Bandungu na lotnisko w Jakarcie. Z tym że w Bandungu 7-osobowy travel zabiera kierowcę i sześciu pasażerów, natomiast na Flores trochę mniejszy ale też 7-osobowy travel zabiera kierowcę i... 9 pasażerów. Jechaliśmy na tylnej kanapie w cztery osoby, przypomniały mi się rodzinne opowieści o czasach gdy Wołgą przewoziło się po dziesięć osób na raz.
Do Ruteng dojechaliśmy o drugiej w nocy i jako że trudno byłoby w tym niezbyt turystycznym miejscu znaleźć otwarty hotel o takiej porze, uprosiłem kierowcę żeby przenocował mnie na kanapie w swoim domu. Po czterech godzinach snu zerwałem się by szukać transportu do Labuan Bajo, tak aby zdążyć na jedyny w ciągu dnia prom na Sumbawę. Autobus niestety odjeżdżał dopiero o wpół do ósmej, przez co spóźniłem się na cholerny prom godzinę. Tak blisko a tak daleko. Musiałem oszczędzać więc nie mogłem pozwolić sobie na nocleg w (nawiasem mówiąc, zaskakująco drogich jak na Indonezję) hotelach w Labuan Bajo. Z opresji wyprawił mnie tym razem poznany w autobusie chłopak, którego rodzice chojnie mnie ugościli nie prosząc w zamian o nic więcej niż trochę podróżniczych opowieści. Wieczorem poszliśmy razem oglądać mundial do jedynego domu w okolicy który miał satelitarną telewizję. Niesamowity klimat, no i po raz pierwszy od dłuższego czasu miałem okazję odpocząć. Ludzie na Flores są wspaniale gościnni, pomimo biedy. Rząd wcale im nie pomaga, wpływy z największego bogactwa zachodniego Flores - parku narodowego Komodo Rinca (do którego bilet wstępu kosztuje fortunę) idą w 70% do Jakarty, w 20% na obsługę parku i tylko w 10% do lokalnego budżetu. Tak jest zresztą w całej Indonezji - regiony przesyłają większość swojego dochodu do Jakarty, dostając niewiele w zamian. Z tego względu wcale nie dziwię się że co bardziej zbuntowani mieszkańcy odległych regionów Indonezji mawiają często że nie mieszkają wcale w Indonezji tylko w Imperium Jawajskim, pod jawajską okupacją.
Następnego dnia wsiadłem na prom na Sumbawę i kolejny raz dopisało mi szczeście - poznałęm trójkę pozytywnie zakręconych ludzi którzy planowali jechać bez przerwy od zjazdu z promu do Surabayi na Jawie, trzy wyspy dalej, zmieniając się przy kierownicy. No i mieli wolne siedzenie. Tym sposobem rozpoczął się mój nabardziej totalny hardkor zeszłęgo roku - 40 godzin w prawie nieustannej podróży. Z początku planowałem wysiąść w Denpasarze i przesiąść się na ekspresowy autobus. Niestety, dojechaliśmy tam zbyt późno i jedyny odjeżdżający autobus był bardzo nie-pośpieszny - jak objaśnił mi kierowca, do Bandungu dojechałabym z nim jakieś 36 godzin później, czyli... 12 godzin PO odlocie mojego samolotu do Polski.
Sytuacja wydawała się ekstremalnie beznadziejna, zostały mi marne resztki pieniędzy i niecałe 24 godziny czasu na dotarcie do Jakarty. Zaczynałem już rozważać desperackie błaganie moich towarzyszy podróży o pożyczkę kiedy póżną nocą jedząc kolację gdzieś w zachodnim Bali doznałem olśnienia. Otóż wiele dni wcześniej, kiedy zauważyłem że środki niebezpiecznie mi topnieją, odłożyłem sobie do oddzielnej kieszonki w plecaku 1,2 mln rupii, w sam raz tyle ile kosztuje zwykle bilet z Flores lub Timoru do Jakarty, tak żeby na pewno mieć na niego pieniądze. A potem nazwyczajniej w świecie o tym zapomniałem. I te pieniądze tak sobie leżały i czekały podczas gdy ja zamiast przy ich pomocy już od co najmniej dwóch dni być komfortowo w Bandungu, desperacko parłem autostopem na zachód bez snu i prawie bez jedzenia. Chyba nigdy w życiu nie czułem się tak głupi jak w tamtym momencie. Niemniej, byłem uratowany, to że uratowany od własnej głupoty nie grało już roli. Poprosiłem towarzyszy podróży żeby podwieźli mnie na lotnisko w Surabayi, pożegnaliśmy się serdecznie i pobiegłem kupić bilet. Słońce właśnie świtało ostatniego dnia mojego pobytu w Indonezji. Bilet który kupiłem był najbardziej przepłaconym biletem lotniczym jaki w życiu kupiłem - za lot Surabaya - Bandung, marne 500 km które można pokonać pociągiem w 12 godzin, zapłaciłem więcej niż wcześniej za lot Jakarta - Bangkok, czyli 2500 km. Ale tak to już jest że jak się kupuje bilet klasy biznes na godzinę przed odlotem samolotu to płaci się "trochę" więcej niż normalnie. Kosztował mnie ten luksus 1,17 mln rupii, więc z moich zaskórniaków na najczarniejszą godzinę zostało mi w sam raz pieniędzy na porządny obiad. I na nic więcej. Doleciałem do Bandungu, potwornie rzecz jasna zmęczony, szybko odebrałem swoje rzeczy, zjadłem obiad, pożegnałem się z przyjaciółmi i późnym popołudniem jechałem już travelem na lotnisko w Jakarcie. Z którego wieczorem odleciałem w 24-godzinną podróż do Londynu, w którym musiałem przejechać z jednej strony miasta na drugą żeby zmienić lotnisko. I znów odleciałem, tym razem do Katowic, do Polski, do domu.

Niech tu znajdzie się jeszcze miejsce na zdjęcie lotniska w Dubaju w którym się przesiadałem, jest niewiarygodnie duże i bogate, na tym zdjęciu cała ta czarna ściana za fontanną jest gigantycznym sztucznym wodospadem, zdjęcie z żaden sposób nie oddaje jego ogromu:

I jeszcze samolot którym leciałem z Dubaju do Londynu, zdaje się że to Airbus ale nie znam się więc w razie czego proszę mnie poprawić:


Podsumowując, w ciągu 10 dni które upłynęły od mojego wyjazdu z Lombok do powrotu do Polski pokonałem samochodami, motorami, autobusami i promami około 2500 km i jakieś 18 000 km samolotami, spędziłem na pokładzie różnych środków transportu 140 godzin i tylko dwa razy spałem w łózku, z czego tylko raz w hotelu.
W samolocie z nudów czytałem przeowdnik i natrafiłem na następujące zdanie: "Nikt kto przeżył trudy podróży okrutnymi drogiami południowo-wschodniej Indonezji nie ma ochoty na powtórzenie tego doświadczenia." Bzdura, przejechałem te drogi tam i z powrotem więc już je powtórzyłem i chętnie zrobiłbym to jeszcze raz, choć teraz może bez takiego pośpiechu. Tylko cieniasy wymiekają.

Tak więc od lipca jestem już w Polsce i co raz silniej tęsknię za Azją, za egzotyką, a za Indonezją w szczególności. W tym miejscu chciałbym podzielić się jedną obserwacją - Indonezja jest bardzo bezpiecznym miejscem wbrew być może obiegowej opinii. Przez dziesięć miesięcy pobytu tylko raz ukradziono mi 50 tys. rp (15 zł) i raz być może ukradziono mi parasol (albo sam go zgubiłem, nie jestem pewny). Przez całe dziesięć miesięcy nikt nigdy nie groził mi agresją fizyczną ani nigdy zagrożony się nie czułem, a nie unikałem zapuszczania się w podejrzane okolice. W ciągu tych dziesięciu miesięcy tylko raz byłem obiektem agresji słownej, co zresztą prędko uciąłem. Poziom bezpieczeństwa jak widać nieporównywalny z Polską - jestem skłonny założyć się że w Polsce w ciągu roku mieszkania na stancji i częstego podróżowania ukradziono by mi o wiele więcej, a ilości sytuacji w których groziłby mi, za przeproszeniem, przysłowiowy "wpierdol" albo jakiś pijany dresiarz wyzywałby mnie w nocnym autobusie bo ubzdurało mu się że krzywo na niego spojrzałem nie szło by zliczyć. Faktem jest że poziom mojego bezpieczeństwa w Indonezji zwiększa to że jestem obcokrajowcem, ale uważam że Indonezyjczycy, a przynajmniej mieszkańcy Jawy, są znacznie mniej skłonni do agresji fizycznej i słownej niż Polacy. Dodatkowo chciałbym w tym miejscu zauważyć że w Polsce bycie obcokrajowcem ZMNIEJSZA poziom bezpieczeństwa (gdybym był czarnym albo azjatą raczej na pewno unikałbym chodzenia po osiedlach w nocy). Jak to o nas świadczy?

To w zasadzie byłby koniec całej opowieści, przynajmniej tej jednej opowieści. Może jeszcze kiedyś najdzie mnie wena zrobię zdjęcia i opisy pamiątek które sobie przywiozłem i je tu wrzucę. Tymczasem liczę że w wakacje i po wakacjach nazbieram materiałów na kolejne długaśne wspomnienia, trzymajcie kciuki. Pozdrowienia i podziekowania dla wszystkich którzy to czytają, pamiętajcie że Wasze marzenia są bezcenne, nie pozwólcie by szara rutyna Wam je odebrała!

Cóż, do usłyszenia.

poniedziałek, 28 lutego 2011

Indonezja po raz drugi - cz.6 Lombok

Perypetie ze znalezieniem sprawnego transportu z Ubud na przystań i opóźnienie samego promu przez warunki pogodowe sprawiły że na Lomboku wylądowałem dopiero po zmroku. Na promie poznałem kilkoro białych turystów i postanowiliśmy razem poszukać transportu do Mataram, czyli głównego miasta wyspy. To był duży błąd, błąd którego przez resztę podróży unikałem jak ognia. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć na własne oczy jaskrawy przykład tego o czym od pracujących w turystyce Indonezyjczyków słyszałem często ale nigdy nie widziałem sam - szokującego wręcz braku zrozumienia dla indonezyjskiej mentalności wykazywanego przez anglojęzycznych turystów. Buc z USA stwierdził że nie potrzebuje mojej pomocy i sam ugada z kierowcą cenę bo już tu kiedyś był. OK... Tak więc podchodzi do bemo (minivana) z wyraźnie zawziętą miną i pyta o cenę. Indonezyjczyk za kierownicą rzuca 50 tysięcy za osobę. Czyli drogo, ale to przecież pierwsza cena, początek targowania się. Buc na to z nieprzyjemnym wyrazem twarzy że 20 tysięcy i ani rupii więcej. W tym momencie chociaż biały buc nie zdaje sobie z tego sprawy, opinia o nim w umyśle tego Indonezyjczyka spada na łeb na szyję. Po pierwsze okazuje emocje, co w oczach Indonezyczyków jest oznaką infantylności (dorosłość oznacza między innymi umiejętność kontrolowania swoich emocji). Po drugie ewidentnie nie umie się targować - tylko idiota powie "i ani rupii więcej", zwłaszcza w sytuacji gdy nie można narzekać na nadmiar dostępnych opcji transportowych. Więc Indonezyjczyk reaguje na bucerę białego tak jak zwykle - zawyża mu cenę bo zarozumialcy płacą extra. Tak więc 45 tysięcy i ani rupii mniej. I w tym miejscu bucera Amerykanina przekroczyła wszystko co do tej pory widziałem - zaczął się wydzierać na biednego kierowcę i przeklinać, w skutek czego wszyscy Indonezyjczycy na parkingu w ramach swoich wartości kulturowych uznali go za wariata/idiotę/rozpieszczonego gówniarza (zależnie od indywidualnej interpretacji), a kierowca najzwyczajniej w świecie trzasnął drzwiami i odjechał. Brawo, panie redneck, brawo.

W tym samym czasie znacznie rozsądniejsza dziewczyna z Irlandii na drugim końcu parkingu wynegocjowała spokojnie z innym kierowcą dokładnie tę cenę w którą amerykański buc celował - 20 tysięcy za osobę. Spokojnie, bez pośpiechu i złości, do celu. I dzięki niej dojechaliśmy do Mataram.
W którym ja i dwie Irlandki oddzieliliśmy się od reszty grupy bo nie mielismy ochoty szukać hotelu razem z Amerykanami. Problem pojawił się jednak tak czy siak - z początku wchodziliśmy do hoteli w trójkę i zawsze dowiadywaliśmy się że tylko najdroższe pokoje są wolne (a za nie rzecz jasna nie mieliśmy zamiaru płacić). Po kilku odwiedzonych hotelach i kilku podobnych odpowiedziach personelu zrozumieliśmy o co chodzi - hotele w Mataram wmawiają turystom że wolne są tylko najdroższe pokoje żeby naciągnąć ich na pieniądze. W obec czego zmieniliśmy strategię - poszedłem do kolejnego hotelu sam. Chwila rozmowy po indonezyjsku, kilka sprytnych pytań i z pewną niechęcią ale przyznali się że mają dwa wolne pokoje klasy ekonomicznej. Po kilkunastu minutach przekonali się że traktujemy ich jak równych sobie ludzi a nie czarnych służących niewolników (co zapewne uskuteczniał pewien Amerykanin) i od tego momentu wszystko było łatwe - w zamian za kilka papierosów przynieśli nam kolecję z pobliskiego warungu, przegadali z nami pół wieczora i załatwili transport na wyspy Gili... Ale stop, to wymaga rozwinięcia.
Wyspy Gili to trzy małe rajskie wysepki zaraz obok Lombok. W zasadzie wszyscy turyści którzy przyjeżdżają na Lombok robią to po to by popłynąć na Gili. Transport na nie jest jednak dość problematyczny, ponieważ przystań z której odpływają łodzie na nie znajduje się w słabo zaludnionej północno-zachodniej cześci Lombok. Oczywiście z pomocą przychodzą tu różne indonezyjskie biura podróży, ale - równie oczywiście - ceny są koszmarnie zawyżone. W Mataram łatwo znaleźć się pod wrażeniem że wszyscy mieszkańcy miasta co do jednego są agentami biur podróży. Najpierw kierowca który przywiózł nas z przystani do Mataram proponował nam bilety na travel do przystani na Gili za 75 tysięcy rupii. Potem w co drugim hotelu to samo. Więcej, widząc że chodzimy po ulicy szukając hotelu dwa razy zatrzymywali się przy nas motocykliści pytając zgadnijcie o co... oczywiście, o to czy mamy już bilety na Gili bo jeśli nie to możemy od nich kupić. Niektórzy po początkowej odmowie obniżali cenę do 50 tysięcy, jeden nawet do 40, ale to dalej było zbyt drogo - przystań jest tylko dwadzieścia kilometrów od Mataram. Czas na puentę - w naszym hotelu kupiliśmy te bilety za 27 tysięcy pięćset rupii, co jak się okazało nastepnego dnia było ceną uczciwą, bez marży - nasz kierowca był akurat szefem całej firmy i wytłumaczył mi że niezależnie od tego czy kupię bilet za 100 tysięcy, 75 tysięcy, 50 tysięcy czy 27 500, on zawsze dostaje tyle samo - 27 500 właśnie - reszta idzie do kieszenie sprzedawcy. policzcie sobie 27,5 tysiąca do 75 tysięcy - ponad 150 % marży, koszmar.

W każdym razie pojechaliśmy z samego rana w stronę przystani, widoki po drodze były cudne:


Na samej przystani musieliśmy się rozdzielić bo wybrałem na początek inną wysepkę niż one (są trzy do wyboru), Gili Meno. Za transport na wysepki służą długie łodzie, o takie, tylko że większe i z silnikiem:


Pierwszy dzień poświęciłem na spacer po całej wyspie:


Widok na Lombok z majestatycznym szczytem Gunung Rinjani (3700 m)


Jak widzicie Gili to prawdziwy raj, oszałamia zwłaszcza czystość wody:


Drugiego dnia planowałem popłynąć na Gili Trawangan ale postanowiłem zamiast tego wynająć maskę i płetwy i zobaczyć wspaniałe ponoć rafy wokół Gili... i powiem szczerze że się zawiodłem. Rafa koralowa to zawsze rafa więc oczywiście była piękna, ale w porównaniu ze wspaniałymi wodnymi ogrodami wysp Togian robiła kiepskie wrażenie. Wyraźnie mniej różnorodna i gorzej chroniona.

Wieczorem zdecydowałem się wrócić na ląd aby zdążyć w wyścigowym tempie obejrzeć kolejną wyspę - Flores. Tak więc kupiłem bilet na nocny autobus przez Lombok i Sumbawę (wyspa po drodze) aż do promu na Flores. Żałuję że nie zdołałem zobaczyć pięknych ponoć atrakcji północnego Lombok, zajęło by mi to niestety zbyt wiele czasu ze względu na kiepski transport publiczny. Ostatnie spojrzenie na Rinjani na wspinaczkę na którą się napalałem dopóki nie usłyszałem kosztu takiej wyprawy (400-500 zł za osobę):

I wsiadłem do busu, mając przed sobą 24 godziny w trasie autobus-prom-autobus-prom. Na Rinjani obiecałem sobie wspiąć się innym razem.

niedziela, 27 lutego 2011

Indonezja po raz drugi - cz.5, Bali - Bedugul, Ubud

Pierwszym przystankiem po wyjeździe z Denpasar było położone w górzystym centrum Bali miasteczko Bedugul, w którym znajduje się świątynia Pura Bratan, sławna ponieważ jedna z jej części leży na środku jeziora. Tak naprawdę nie jest to środek jeziora a do kapliczki biegnie kilkanaście centymetrów pod powierzchnią wody ścieżka, ale niemniej jest niezwykle fotogeniczna. A więc zdjęcia:






Te piękne "włochate" czarne dachy są zrobione z barwionych włókien palmy cukrowej. Górski klimat Bedugul był miłym odświeżeniem po nader dusznym Denapasarze. Trochę smutne jest że naprzeciw tej słynnej świątyni powyżej stoi świeżo wybudowany i znacznie większy od niej meczet, jak sądzę pokaz siły ze strony islamu.
Następnego dnia pojechałem do Ubud, konglomeracji miasteczek sławnej z rozwiniętej kultury. Kiedyś ponoć było to autentycznie wspaniałe miejsce, dziś jest mekką turystyczną i śmierdzi na kilometr komercją. Jest to druga największa dojarnia turystów z pieniędzy na Bali, zaraz po południowych plażowych kurortach których nie odwiedziałem żeby nie tracić czasu. Wszystko co sprzedawane jest w Ubud jest od dwóch do dwudziestu razy droższe od uczciwej indonezyjskiej ceny. Samo Ubud jest odpychające, ale okolica wciąż ma w sobie dużo uroku. Oczywiście mój książkowy przewodnik twierdził że na zwiedzenie okolicy potrzeba dwóch dni i wyraźnie sugerował że trzeba do tego wynająć motocykl albo najlepiej taksówkę. Ja jednak poszedłem pieszo i zobaczyłem 90% zaznaczonych na mapce atrakcji w czasie niespiesznego sześciogodzinnego spaceru. Zastanawiam się czy wszystkie przewodniki są pisane pod kątem grubych Amerykanów dla których przejście pieszo dwunastu kilometrów to problem? Dość żenujące.
Czas na zdjęcia:


Zatłoczone targowisko w Ubud

pole ryżowe

Powyżej autentyczna wersja znanego z indonezyjskiego godła mitycznego ptaka Garudy. Jak widać w oryginale wygląda znacznie mnie grzecznie. Nie mam pojęcia dlaczego na tej rzeźbie Garuda pokazuje gesty znane z metalowych koncertów, ale wątpię żeby miało to coś wspólnego z upodobaniem do ciężkich brzmień ;)

Hinduiści używają tego symbolu od tysięcy lat i nie obchodzi ich że w między czasie skopiowali go jacyś szurnięci Niemcy ;)


pola ryżowe

świeża sadzonka ryżu

tony kiczowatych "pamiątek" czekają na turystów-frajerów


Wejście do sławnej jaskini Goa Gajah (w środku znajduje się kilka kapliczek)

Urocze rzeźby. Poniżej najpiękniejsza moim zdaniem świątynia w Ubud:

Piekny posąg. Poniżej najładniejsze miejsce jakie widziałem na Bali, znaleziona zupełnym przypadkiem ścieżka na smaganym wiatrem trawiastym pagórku:

I jeszcze jedna świątynia:

inskrypcja w piśmie balijskim

Bogini śmierci. Urocza, nieprawdaż?

Największą chyba a na pewno najbardziej przereklamowaną atrakcją turystyczną Ubud jest las świętych małp:

Małpy są rozbestwione obecnością setek dokarmiających je ludzi. Z jedną taką francą musiałem stoczyć pojedynek o moją butelkę wody, złapała się jej gnida wszystkimi czterema kończynami i jeszcze próbowała mnie gryźć po palcach. Nie pytajcie po co małpie plastikowa butelka, nie mam pojęcia i ona sama pewnie też nie.

Chyba jedyne co w całym "lesie" jest naprawdę interesujące to rozbrajające swoją dosłownością rzeźby małp na barierkach:


Wiekszość turystów przybywa do Ubud ponieważ wieść gminna niesie że to najlepsze miejsce by zetknąć się z balijską kulturą. I dają się nabić w butelkę bo płacą po 40 zł za bilet na spektakl zazywczaj znacznie słabszy i mniej autentyczny od tego który w Denpasar był za darmo. Bo zapomniałem chyba wspomnieć w poprzednim poście, wstęp na ten ogromny festiwal kultury balijskiej był całkowicie darmowy. Toteż ja widząc ceny i wnioskując z kiczowatości plakatów o niskim poziomie artystycznym przedstawień odpuściłem sobie ten element wycieczki, w Denpasar naoglądałem się wystarczająco.
Następnego ranka pojechałem na przystań i wsiadłem na prom na Lombok, który opiszę następnym razem.