poniedziałek, 5 października 2009

Wakacje Idul Fitri - Yogyakarta, częśc 1...

... czyli podróż. Przyjemnośc spędzenia 8 godzin w klasie "biznes" "pędzącej" w stronę Yogyakarty to wydatek zawrotnych 35 zł. Wagon wygląda o tak:

Jest rezerwacja miejsc, akceptowalna ubikacja, wiatraki na suficie, oraz obsługa roznosząca poduszki i jedzenie (ale oczywiście, nic za darmo). Ogółem podobne do naszego TLK. Na każdej stacji do środka wkracza wataha "przedsiębiorczych" miejscowych, usiłujących sprzedac wode, papierosy, ryż, owoce i przeterminowane orzeszki za podwójną cenę. Czasem również kilkoro grajków. Niestety, szyby są brudne, co nader utrudnia uwiecznienie widoków po drodze, a te są piękne:





Po 8 godzinach podróży dobiłem do stacji Yogyakarta:


I wyszedłem na zewnątrz tylko po to by zostac zalanym potokiem zawołań "Mister, mister, transport?" "Hello mister, becak?" itp. itd. Yogya to niestety turystyczne miasto i to się czuje. Biały spacerujący ulicą automatycznie przykuwa uwagę "pomocnych" pośredników hotelowych, sprzedawców pamiątek, kierowców riksz, taksówek i becaków, generalnie każdego kto chce zarobic. Przejście trzystu metrów w centrum wymaga zbycia co najmniej dziesięciu natrętów przez "makasi pa, ngak" (slangowa wersja poprawnego "terima kasih Pak, tidak", jest skuteczniejsza bo sugeruje że jest się w Indonezji mieszkańcem a nie turystą). 
Koniec końców dałem radę dotrzec do najbliższego przystanku TransJogjy (miejscowa siec autobusowa) nie wynajmując żadnej rikszy, becaka ani taksi ani nie kupując żadnego batiku w "niesłychanej promocji". Stamtąd odebrała mnie Ralu, urocza Rumunka studiująca tu w ramach Darmasiswy malarstwo, która zgodziła się przechowac mnie w domu który wynajmuje. Thanks again, Ralu!
...to be continued...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz