wtorek, 10 listopada 2009

Gunung Tangkuban Parahu i takie tam

Na początku powinienem chyba przeprosic za niemal trzytygodniowe milczenie, ale nic przełomowego aż do ostatniego weekendu się nie działo, ot żyłem sobie zwykłym trybem, czasem było fajnie, czasem mniej, ale nic takiego co zmusiłoby mnie do zasiądnięcia przed laptopem i opisania się nie działo. Tak więc zbierałem tematy i okruszki zdarzeń aż do teraz gdy mam ich wręcz zbyt wiele do opisania. Może zacznę od wspomnienia o pracy - Husni obiecał nam załatwic pracę w charakterze nauczycieli angielskiego w pobliskim SMA (liceum). Niestety, jak to z nim zwykle, powiedział "pojutrze możemy pójśc pozałatwiac"... trzy tygodnie temu, i od tej pory niewiele się w temacie zmieniło. Teraz mi to już nawet obojętne, bo okazało się że uczelnia zalegała mi ze stypendium za sierpień (nie wiedziałem nawet że mi się takie należy) i niespodziewany dopływ 1,5 miliona rupii rozwiązał wszelkie moje finansowe troski aż do grudnia. Pogoda w Bandungu póki co znośna, temperaturka oscyluje w granicach 20-28 stopni a deszcze nie są tak częste jak się spodziewałem. Podkreślam - póki co - ponieważ słyszałem że w styczniu jest znacznie gorzej. Deszcze mimo że mniejsze niż się obawiałem, wciąż mają negatywny wpływ na poziom życiowej energii i motywacji. Toteż pomimo że od dwóch tygodni zamierzam się zapisac na Kendo, nic w tym kierunku nie zrobiłem. Podobnie zresztą z nauką gry na jakimś instrumencie, na którą też teoretycznie miałbym ochotę.
Jedyna znana mi w okolicy pralnia jest notorycznie zawalona zamówieniami i ostrzega że okres oczekiwiania na odbiór prania wynosi ponad 5 dni więc dzień przedwczorajszy poświęciłem praniu ręcznemu, które tu jest jeszcze wciąż uznawane za coś zupełnie normalnego i codziennego.

W zeszły piątek dałem się namówic znajomym na wypad na karaoke, które oczywiście dla Azjatów jest rozrywką zupełnie podstawową i powszechną. Szczegóły pominę żeby nie brukac swojego wizerunku, wspomnę tylko że pozytywnie mnie zaskoczyło jak takie karaoke tu wygląda - żadnych barów z disco-polo, w Indonezji idzie się ze znajomymi do specjalnego lokalu i wynajmuje klimatyzowany, dźwiękoszczelny pokój z mikrofonami i komputerem zawierającym dosłownie tysiące piosenek do wyboru. Nad resztą spuścmy zasłonę milczenia.

Następnego dnia, w sobotę, z mniej więcej tymi samymi znajomymi wybrałem się wreszcie na Gunung Tangkuban Parahu (Góra Odwrócona Łódź, nazwa ma związek z legendą nt. jej powstania), czyli najbliższy Bandungu wulkan, a w zasadzie bardziej krater będący pozostałością ogromnego niegdyś wulkanu. Nawet pomimo zapadnięcia się pod wpływem własnej eksplozji w czasach niepamiętnych, wulkan ten wciąż sięga ponad 2000 m.n.p.m., zaś legendę o swoim powstaniu i w efekcie nazwę zawdzięcza średnicy nieproporcjonalnie dużej w stosunku do wysokości (co świadcz o tym jaki kiedyś musiał byc ogromny).
Czas przestac nudzic i wrócic do akcji:
Wpakowaliśmy się do dwóch samochodów które Kojeck i Mamo pożyczyli od swoich rodziców i wyruszyliśmy Jl.Setiabudi ku północnym skrajom miasta. Jako że nigdy nie byłem dalej na północ niż tam, gdzie mieszka Rada, zaskoczyła mnie ilośc willi jakie wybudowano na wzgórzach pod koniec Jl.Setiabudi. Zarówno ilośc jak i megalomania tychże (normą były mur i brama czterometrowej wysokości) potwierdza moją wstępną diagnozę - ten kraj ekonomicznie funkcjonuje jak Brazylia.
Po dzielnicy willowej minęliśmy coś, co zszokowało mnie jeszcze bardziej, choc tym razem bardziej w sensie humorystycznym. Spójrzcie proszę na ten skromny i gustowny hotelik:


Uroczy, nieprawdaż?
Trochę milsze ujęcie, gdzieśtam w drodze:

Chwilę później, będąc już całkiem wysoko nad poziomem morza, przejechaliśmy przez las który ochrzciłem "Małą Polską" - zarówno temperatura jak i roślinnośc bardzo niewiele odbiegały od polskiej. Zresztą oceńcie sami - takie zdjęcie mógłbym równie dobrze zrobic w lesie w ojczyźnie, czyż nie?:

Następnie zrobiliśmy sobie postój przy plantacji herbaty.

Może jeszcze Kojeck i Eggy żeby nie było że tylko siebie tu wrzucam:

Przejechaliśmy następnie przez kontrolę na której po raz kolejny zaoszczędziłem dzieki swojej znajomości języka - zapłaciłem zwykły bilet dla obywateli zamiast turystycznego ;D
Jako że Tangkuban Parahu stety czy niestety, ale jest punktem bardzo uturystycznionym, droga prowadzi aż nad brzeg krateru. Toteż takie widoki miałem zaraz po wyjściu z samochodu:


Jako że miejsce jest popularne, przedsiębiorczy Indonezyjczycy nie mogliby zostawic go bez kilkunastu sklepów i barów. Najbardziej spodobał mi się ten i jestem bardzo zadowolony z ujęcia, nieskromnie polecam powiększyc zdjęcie:

W drodze na szczyt krateru:


Rendia, Eggy i Mamo ze swoją dziewczyną, której imię jakoś mi w pamięci nie utkwiło, w czasie odpoczynku:

Szczyt był zalesiony więc żadnych ciekawych widoków i zdjęc. Następnie skierowaliśmy się drugą ścieżką na dół, na przesmyk dzielący krater na dwie cześci. Towarzyszący nam od parkingu smród siarki wzmógł się niemiłosiernie, ale to nie przeszkadzało nam w sesji zdjęciowej:


Kreatywni indonezyjscy turyści układają na dnie krateru napisy, szkoda że nie zmieściłem na zdjęciu stojącego nieopodal znaku "Nie schodzic na dół, silnie trujące powietrze!" ;]


W drodze powrotnej zahaczyliśmy o bar z czymś co błyskawicznie awansowało do tytułu mojej ulubionej indonezyjskiej potrawy. Panie i panowie, przedstawiam Surabi!:

To jest coś w rodzaju zapiekanki z miąższu kokosa z dodatkami, zwykle słodkimi, ale w tym przypadku z jajkiem, kurczakiem i majonezem. Wbrew pozorom wcale się nie gryzie i świetnie smakuje. Pieką to na prawdziwym węglowym palenisku w kamionkowej formie. W skrócie: OMNOMNOMNOMNOMNOM :D Z boku talerza leży odrzucony sambal (piekielnie ostry sos), w kącie skromnie stoi Biscuit Milkshake, przepyszny. Wszystko razem kosztuje 3,50 zł, włącznie z obsługą. Kocham ten kraj.
Ach, zapomniałem dodac że zanim odjechaliśmy kupiłem od bazującego koło parkingu sprzedawcy Ankglung czyli tradycyjny sundajski instrument, ale to już temat na kolejnego posta.
Trzymajcie się ciepło w naszej mroźnej ojczyźnie, ahoj :)

4 komentarze:

  1. Szpaner, 3,50 za takie coś ? zaraz zrobie zdjęcie dobrego litrowego keczupy za 3 i wrzuce na bloga ;p albo mrozone paluszki rybne za 6 ;P

    cim joł

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak znajdziesz w Polsce knajpę gdzie Ci kelner poda tę butelkę kechupu razem z dobrym milkshakiem i zapłacisz za to w sumie 3,50 zł to zogda, przestanę szpanowac ;]

    OdpowiedzUsuń
  3. kto mówił że w polsce ;P ? nie tylko Ty zwiałeś z polski

    OdpowiedzUsuń
  4. A kolega ledwo przeprosil za milczenie, a tu ponownie 2 tygodnie juz przerwy...

    OdpowiedzUsuń