środa, 10 lutego 2010

Płn. Sumatra Cz.4 - Bukit Lawang, czyli Jasio na tropie orangutanów

Bukit Lawang jest dośc sławnym miejscem - wioską rozbudowaną wokół przyciągającego turystów punktu dokarmiania orangutanów (leży na pograniczu Parku Narodowego Gunung Leuser do którego wypuszcza się orangutany oswobodzone z zoo), swą sławę zawdzieczającą dobremu wyborowi akomodacji i dużej ilości przewodników z którymi można zorganizowac sobie jungle trekking. Jest to jedno z ostatnich miejsc na Ziemi gdzie zobaczyc można dzikie orangutany (oraz pół-dzikie wypuszczone z zoo).
Oczywiście przybycie do rzeczonego Bukit Lawang nie było tak szybkie i proste jak by się z mapy zdawało. Najpierw musiałem przedostac się angkotem na drugi koniec miasta. To zajęło godzinę, ale nie było niczym niezwykłym. Potem musiałem przejśc pieszo jakiś kilometr na dworzec autobusowy. To już było niemałym wyczynem bo stężenie becakowców, moto-becakowców, ojekowców, angkotowców, autobusowców i taksówkarzy, generalnie ludzi chcących za wszelką cenę zaciągnąc białego do swojego pojazdu i powieźc byle gdzie, grunt że drogo, przekraczała wszelkie wyobrażalne normy. Nawał okrzyków jest oszałamiający, szokująco bezczelny i niegrzeczny, i po dłuższej chwili prowokuje do używania agresji. Podejrzewam że gdyby ulica miała nie kilometr tylko dwa to spędziłbym tę noc aresztowany za zdewastownie kilku batackich twarzy. Na szczeście do niczego takiego nie doszło i dotarłem bezpiecznie na dworzec, gdzie spotkałem dwójkę totalnie zagubionych Kanadyjczyków, którzy mieszkają w Płd. Korei i przyjechali do Indo na wczasy
. Jako że był to ich drugi dzień, orientacji nie mieli niemal żadnej. Zaprowadziłem ich niemal za rękę do odpowiedniego autobusu, wynegocjowałem cenę, ruszamy... Zaraz, zaraz, nie ruszamy. Gdzieżby, w końcu autobus jest w połowie pusty, więc trzeba postac jeszcze godzinę zanim nie wypełni się po brzegi. W autobusie czychał już na nas jeden z przewodników, szczycący się kolekcją pochlebnych opinii od poprzednich klientów (jedna nawet po polsku, więc nie do podrobienia). Ja pozostałem sceptyczny wiedząc że jak ktoś przyjeżdża z drugiego końca świata na dwutygodniowe wakacje to jakakolwiek wyprawa w dżunglę, chocby i słabsza od konkurencji, wzbudzi w nim entuzjazm. Sam miałem wynegocjowane że płacę 600 000 rp za dwa dni + spływ pontonami za swoim przewodnikiem. Spytany o Kanadyjczyków stwierdził że jeśli się przyłączą to może się zgodzic na 500 000 od osoby. Przewodnik czychający w busie oferował to samo za 800 000, ale Pan Kanadyjczyk zaprezentował sztampowo naiwny sposób zachdniego rozumowania i zawierzył dowodom autobusowego przewodnika. Znegocjowali cenę do 700 000 za osobę i się zgodzili. Co nie wyszło im na dobre dnia następnego, kiedy to ich przewodnik wystawił ich do wiatru tłumacząc że musi zawieźc jednego ze swych klientów do lekarza, przekazał ich forsę mojemu przeowdnikowi i koniec końców poszliśmy z tym samym przewodnikiem, z tą drobną różnicą że kosztowało ich to 200 000 drożej...
Na początek zdjęcia samego Bukit Lawang, które jest bardzo przyjemnym miejscem:

Z rana wyruszyliśmy w dżunglę w towarzystwie bardzo sympatycznego Austriaka i pary Kanadyjczyków o której wspominałem wcześniej. Początek był podejrzanie łatwy ze względu na stopień wydeptania ścieżki, ale stopniowo rósł do poziomu kiedy musieliśmy się wspinac i ześlizgiwac po ledwie widocznych ścieżkach nachylonych pod kątem mniej więcej 60 stopni, trzymając się lian oczywiście. Tak więc było tak trudno jak byc powinno. Jak również oszałamiająco pięknie, niebywale wysokie drzewa nad głową dają poczucia bycia w katedrze, a nieustający poszum życia tylko je pogłębia. Pierwszy raz w życiu byłem w prawdziwej świątyni, nie wiem co jeszcze mogę dodac, niech zdjęcia opowiedzą resztę:


Późnym popołudniem dotarliśmy do obozowiska, znaczy się kilkunastu materacy pod plandekami i dwóch prymitywnych kuchni. Miejsce to jak się okazało ma swojego jaszczura, żywiącego się wrzucanymi do rzeki obierkami:


Niestety następnego dnia rano zmęczenie połączone z przeziębieniem którego nabawiłem się nad jeziorem Toba boleśnie wyjaśniły mi że pójscie szlakiem w głąb dżungli przekracza moje możliwości, wobec czego musiałem pójśc "prostszym" szlakiem wzdłuż rzeki. Nie wiem jaki był szlak w dzungli, ale ja bym tego nadrzecznego prostszym nie nazwał. Może o tyle prostszy że w miarę płaski ale skakanie po mokrych kamieniach nad krawędzią rwącej rzeki to też nie zabawa dla emerytów... co ważniejsze, widoki były niesamowite. Przestałem żałowac nie wybrania się znów w dżunglę bo otaczający mnie wąwóz był jakby rodem z tych epickich scen w filmach o wojnie w Wietnamie - mam na myśli te sceny z helikopterami latającymi wzdłuż rzeki ze ścianą lasu po obu stronach. Brakowało tylko... no właśnie, helikopterów. Tudzież jakiejś chwytliwej melodii Wagnera w tle. Mój aparat niestety został wraz z plecakiem oddany ludziom organizującym spływ żeby ułatwic wędrówkę, co powinienem zaliczyc do największych błędów swojego życia. Po kilku godzinach dotarłem wraz z asystentem przewodnika na miejsce rozpoczęcia spływu, gdzie niedługo później dołączyła do nas reszta grupy. Spływ odbywał się w powiązanych oponach, był bardzo zabawny i... cóż, mokry. Po powrocie spędziłem jeszcze jedną noc w Bukit Lawang, po czym porannym busem wróciłem do Medanu przepakowac się, przespac z pomocą klimatyzacji i złapac autobus nocny do Bukittinggi po niesławnej "Autostradzie Transsumatrańskiej". Która to okazała się w pełni zasługiwac na swoją niesławę, ale to już temat na kolejnego posta...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz