wtorek, 15 lutego 2011

Indonezja po raz drugi - cz.2, Solo, Malang, Gunung Lawu

Postanowiłem zrobić jeszcze postój w Solo, innym historycznym mieście nieopodal Yogyakarty. Główny Kraton (pałac) był akurat tego dnia zamknięty dla zwiedzających więc ograniczyłem się do zwiedzenia drugiego pod względem znaczenia kratonu Mangkunegara. Ród nim władający słynie z wyjątkowego upodobania do europejskich wpływów. Oprowadzał mnie zaskakująco bystry młody chłopak, chyba dorabiający sobie do czesnego student. Sam pałac nie był nadmiernie interesujący:


Podobnie nudnawa była większość eksponatów w salach z przedmiotami użytkowymi - może poza gablotką zawierającą złote pasy cnoty dla sułtanowej i sułtana (!). Ten drugi zresztą śmiesznie malutki... Nastepna sala zawierała dzieła sztuki i było nieporównanie ciekawsza od wszystkich poprzednich, po pierwsze ozdobiona była świetnymi witrażami o rodowicie indonezyjskiej tematyce:


Po drugie zawierała chyba najwspanialsze arcydzieło jakie dane mi było zobaczyć w Indonezji. Ilość szczegółów i ogólna precyzja wykonania zapiera dech w piersiach:

Zbliżenie na mały fragment całości:


Wyprzedzę może pytania i napiszę od razu że ten przedmiot nie ma żadnego użytku, to po prostu kieł słonia w całości pokryty misternymi rzeźbieniami.
Obok pałacu stoi bardzo klimatycznie wyglądająca pamiątka po czasach kolonialnych:

"Kavallerie - Artillerie" :)
Przeszedłem się jeszcze po okolicy i pod tak pobieżnym zwiedzeniu Solo czas był udać się do Malang w gościnę u rodaków - Krzysia i Hani (w tym miejscu jeszcze raz wielkie dzięki!). W Malang spędziłem kilka dni leniąc się i planując dalszą podróż przy pomocy internetu. Przy okazji poznałem też Marcina, miejscowego Polaka, człowieka z fascynującym zyciorysem - czystej krwi Polak, urodzony na Madagaskarze, wychował się w Australii, mieszka w Indonezji. W Polsce pierwszy raz w życiu był w zeszłym roku ale mówi po polsku całkiem nieźle. Tak przy okazji gdyby ktoś akurat kończył studia i szukał stażu w jakimś interesującym miejscu to Marcin może
Wam takowy załatwić w Indonezji: http://www.internship-indonesia.com/indexpl.php

Z Malangu wyruszyłem najpierw na wycieczkę w pobliskie góry, konkretnie okolicę Gunung Lawu. Góra ta jest znanym hinduistycznym sanktuarium, na jej stokach znajduje się kilka starych świątyń a jej szczyt jest co roku celem masowych pielgrzymek. Albo raczej: masowych jak na hinduizm w Indonezji bo jak wiemy pod naporem islamu hinduistów pozostało niewielu. Zwiedziłem dwie najważniejsze spośród świątyń, Candi Sukuh i Candi Ceto. Candi Sukuh jest sławna (bądź też niesławna, zależnie od przekonań) ze swojego niczym nie zamaskowanego erotyzmu. Fakt ten sprawił że purytańscy muzułmanie zdemolowali ją jeszcze bardziej niż resztę hinduskich świątyń na zislamizowanych terenach. Candi Ceto jest najmłodszą na Jawie świątynią hinduistyczną (ma jakieś 500 lat) i wyróżnia się specyficznie średniowiecznym nastrojem. Nie wiem czy to kwestia dachów czy planu architektonicznego ale zdecydowanie ma w sobie coś przywodzącego na myśl poczciwe europejskie średniowiecze. Czas na zdjęcia: Candi Sukuh:


Widoki po drodze między świątyniami też były niczego sobie:


Candi Ceto:


Takich bram jak ta powyżej jest w Candi Ceto kilka, ułożonych na jednej osi co daje ze szczytu świątyni wspaniały widok. Niestety, właśnie gdy miałem go uwiecznić bateria w moim aparacie odmówiła posłuszeństwa i skorzystam tu ze zdjęcia znalezionego w google dla ilustracji:


Tego samego wieczoru postanowiłem rzucić wyzwanie samej Gunung Lawu. W Indonezji tradycyjnie wspina się nocą by wejść na szczyt przed wschodem słońca i móc go już stamtąd podziwiać. Nałądowałem więc akumulator aparatu, ubrałem się najcieplej jak mogłem, kupiłem butlę wody i kilka batoników, zabrałem latarkę i ruszyłem na mototaksówce ku punktowi startowemu szlaku. Na miejscu byłem chwilę po północy, napiłem się jeszcze kawy w przesympatycznym warungu przy ulicy i wyruszyłem w trasę. Wspinanie się samotnie w całkowitych ciemnościach było interesującym przeżyciem. Samotność jednak była niewielkim problemem w porównaniu z dojmującym chłodem. Indonezja to co prawda kraj tropikalny ale nawet tam noc na wysokości powyżej 2000 m jest lodowato zimna. Ratunkiem były spotykane przez mnie co kilka kilometrów grupy biwakujących Indonezyjczyków którzy hojnie częstowali mnie gorącą herbatą. Niezmiennie ta sama rutyna - "Ty chcesz się wspiąć na sam szczyt w 6 godzin?! Zwariowałeś?! Weź chociaż trochę ciepłego picia..". W oczach Indonezyjczyków wspięcie się na szczyt w 6 godzin (tyle podawał przewodnik i tyle mi to faktycznie zajęło) było wyczynem godnym supermena. Oni robili to w swoim niespiesznym stylu, wspinając się 2-3 dni i kolejny dzień schodząc. Oczywiście idąc na trzy dni w las brali ze sobą namioty, śpiwory, kuchenki gazowe, etc. Zastanawiam się czy to przypadkiem nie masa całego tego ekwipunku była głównym powodem dla którego nie umieli wspiąć się na szczyt tak szybko jak ja, wyposażony tylko w aparat, paszport, kilka batonów i butelkę wody. Co jest przyczyną a co skutkiem? Czy biorą ekwipunek bo wejście na szczyt zajmuje im 3 dni czy też wejście na szczyt zajmuje im trzy dni bo biorą tony ekwipunku?
Samego wschodu ze szczytu nie zobaczyłem pomimo że zdążyłbym na czas bo zgubiłem ścieżkę i zamiast tej prowadzącej na szczyt wszedłem na taka która kończyła się wewnątrz jaskini... Co przypadkiem zaowocowało niezłym wydaje mi się zdjęciem wschodu słońca widzanego z wnętrza jaskini:

Jako że wschód zwiększył dramatycznie widzialność znalazłem prędko właściwą ścieżkę i znalazłem się w pobliżu szczytu zanim słońce wstało na dobre:

Głównym powodem dla którego szczyt należy osiągnąć przed świtem, oprócz oczywiście możliwości podziwiania świtu, jest fakt że tylko przez kilkadziesiąt minut po świcie można podziwiać panoramę Jawy na dole - później zakrywają ją gęste chmury:


Pod samym szczytem znajduje się śliczna wioska, co niezmiernie mnie wówczas zaskoczyło. Czego jak czego ale Indonezyjczyków mieszkających na wysokości 3000 metrów n.p.m. się nie spodziewałem. Jeszcze mniej spodziewałem się zobaczyć tam należącą do ekscentrycznego Anglika chatkę z recyklowanych odpadów:

Niestety, właściciela nie było tego dnia w domu.


A oto zmęczony ale szcześliwy Jasio na szczycie najwyższej góry na jaką do tej pory udało mu się wdrapać:

3265 m.n.p.m.

Zjadłem w wiosce pożywną zupkę chińską, umyłem się w strumyku i zszedłem na dół. Schodząc w dół spotkałem Indonezyjczyków którzy częstowali mnie herbatą poprzedniej nocy. Zdawali się być pod sporym wrażeniem. Wróciłem do hotelu i padłem jak nieżywy. Dałem radę się wspiąć i zejść w ten sam dzień ale kosztem wrednych zakwasów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz