środa, 16 lutego 2011

Indonezja po raz drugi - cz.3 Bromo i jego okolice



Po dniu odpoczynku skierowałem się w stronę jednej z topowych atrakcji turystycznych Indonezji - parku narodowego Bromo-Tengger. Tengger było niegdyś przeogromnym wulkanem który zapadł się wskutek wybuchu około 82 000 lat temu. Od tego czasu wewnątrz krateru pozostałego po Tengger wyrosły trzy nowe wulkany, z których najsławniejsze jest Gunung Bromo.
Kolejny raz wstałem przed wschodem słońca i zacząłem dzień od mozolnej wspinaczki, tym razem na Gunung Penanjang z którego roztacza się wspaniały widok na cały krater Tenggeru. Samego wschodu nie można stamtąd zobaczyć, ale widać za to jak słońce stopniowo rozświetla stoki wulkanów:


Następnie zszedłem ścieżką na dół w stronę morza piasku (laut pasir) otaczającego Bromo. Postanowiłem nie skorzystać z usług przedsiębiorczych tubylców i iść pieszo ale nie wziąłem pod uwagę zalegającej tam porannej mgły. I w efekcie najzwyczajniej w świecie się zgubiłem. Krajobraz był iście księżycowy:


W końcu przejaśniło się i znalazłem właściwą ścieżkę. Przestałem czuć się jak na księżycu, za to zacząłem czuć się jak w krainie Mordor - niezmierzone pola popiołu, wysoki mur z gór na horyzoncie i dym na niebie, czy to Wam czegoś nie przypomina? W sumie szkoda że świeciło słońce, przy złej pogodzie byłby pewnie wypisz wymaluj Mordor:
Większość turystów podjeżdżała pod szczyt Bromo na wierzchu koni wynajmowanych przez lokalnych górali - lud Tengger, jedna z niewielu zbiorowości hinudistów jakie ostały się na zdominowanej przez islam Jawie.

Ja jednak wdrapałem się pieszo. wnętrze wulkanu wyglądało... cóż, prawie tak samo jak wnętrza dwóch wulkanów które odwiedziłem wcześniej i jak podejrzewam wnętrza większości wulkanów poza tymi najbardziej aktywnymi. Czyli raczej nudno:


Widoki na Mordor ze szczytu ognistej góry są za to niczego sobie:


W drugą strone nie musiałem już iść pieszo dzięki uprzejmości pary poznanych na szczycie Indonezyjczyków, którzy podwieźli mnie swoim jeepem. Następnym planowanym przeze mnie celem był przepiękny według opisu w moim przewodniku wodospad. Gorzej że nikt w Cemoro Lawang (wioska w której spałem) nie był pewny jak się tam dostać. Tym sposobem zaczęła się największa chyba w zeszłym roku moja przygoda.
Najpierw pojechałem małym publicznym minivanem który jechał według zapewnień wieśniaków "mniej więcej w stronę wodospadu". Wysiadłem w wiosce w której musiałem zmienić transport i przesiadłem się na picku-upa pełnego ludzi tak że musiałem stać z samego tyłu. Jako że zaczęło mocno padać zostałem jedną z osób odpowiedzialnych za podtrzymywanie chroniącej nas przed deszczem plandeki. A to wszystko w trakcie szaleńczej jazdy w wielu miejscach podtopioną, krętą górską drogą. I w towarzystwie wieśniaków z ultra-zadupia którzy nigdy nie słyszeli o Polsce, wspaniałe przeżycie ;D


Po drodze dowiedziałem się od reszty wieśniaków że odwiedzenie wodospadu nie jest szczególnie dobrym pomysłem bo ten region ma jakiś szczególny mikroklimat i w okresie który dla większości Indonezji jest szczytem pory suchej tam od kilku tygodni lało prawie nieustannie. Byłem już trochę zbyt daleko w trasie żeby się tak łatwo poddawać więc kiedy pick-up dojechał do ostatniego przystanku (który był domem jego kierowcy) namówiłem jego syna do podwiezienia mnie dalej na motorze za niewielką opłatą. I kolejny samobójczy przejazd mokrą droga. Na miejscu okazało się że żeby dojść do samego wodospadu potrzebuję przeowodnika i to nie jednego a aż dwóch bo powódź kilka miesięcy wcześniej unicestwiła kładkę. Zgodziłem się nie wiedząc w zasadzie dokładnie na co bo ich wyjaśnienia nie były dla mnie jasne. Dopiero kiedy kilka minut później brodziliśmy po pas w wartkiej, lodowato zimnej rzece zrozumiałem na co się porwałem. Musieliśmy przekroczyć rzekę 5 razy żeby dostać się do wodospadu a kiedy to wreszcie zrobiliśmy zaczęła sie kolejna, jeszcze gorsza od poprzednich ulewa. Na co moi przewodnicy zareagowali paniką i zaczęli mnie popędzać z robieniem zdjęć "bo jak rzeka się podniesie to utkniemy tu na dobre" ;D
Tak więc zdjęcia. Wodospad, a w zasadzie cała seria wodospadów, słynie z tego że był ulubionym miejscem medytacji Gajah Mady - słynnego premiera Imperium Majapahit, takiego powiedzmy indonezyjskiego odpowiednika Kazimierza Wielkiego. Jak sobie ów Gajah dawał radę z deszczem historia niestety nie zdradza. Absolutnie unikatowe i szczególnie piekne wydaje mi się jest to że wodospad spływa wzdłuż ściany zieleni:


Cały wąwóz po drodze do głównego wodospadu też był pełen pomniejszych wodospadów:


Cały wąwóz jest fantastycznie pełnym zieleni i zycia miejscem, ma w sobie coś z sanktuarium:


Wracając musieliśmy oczywiście przekrączyć rwącą rzekę kolejnych sześć razy i oczywiście za ten wysiłek moich dwóch przewodników policzyło sobie sporo pieniędzy (choć uważam że wciąż była to uczciwa cena). Wszystkie ubrania które miałem na sobie oraz buty były doszczętnie przemoknięte. Co gorsza, po powrocie do Malang okazało się że woreczek w którym trzymałem paszport nie był tak szczelny jak myślałem. Ogólnie, to była kosztowna zabawa, ale było warto, bardzo warto. Szkoda że pogoda nie sprzyjała robieniu zdjęć, przy lepszej pogodzie wodospad wygląda tak (zdjęcie znalezione w google):


Tak więc wróciłem do rodaków w Malang, wyschłem i jeszcze tego samego wieczora pojechałem nocnym autobusem na Bali. O czym rozpiszę się następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz