wtorek, 1 lutego 2011

Tajlandia, Cz.5 - Podróż na południe, Krabi i okolice

Wróciłem wczesnym wieczorem do Bangkoku z zamiarem dostania się na nocny autobus do Krabi. Szkopuł w tym że Bangkok ma trzy terminale autobusowe - północny, południowy i wschodni, zależnie od kierunku w którym wyjeżdżają autobusy. Terminale nie są bynajmniej położone w jednym budynku, gdzieżby, są rozrzucone po całym mieście. Autobus z Ayutthayi zostawił mnie na północnym terminalu, z którego miejskimi busami zacząłem się przedzierać na południe, z zamiarem zapytania się gdzie dokładnie jest południowy terminal dopiero gdy dojadę do centrum miasta. Bo to przecież logiczne że jeśli jeden terminal jest "północny" a drugi "południowy" to pomiędzy nimi jest centrum miasta, czyż nie? Okazało się że jednak nie jest to takie oczywiste dla Tajów i "południowy" terminal autobusowy Bangkoku znajduje się... w północno-zachodniej części miasta. O tym niestety dowiedziałem się dopiero na Hualamphong, fakt że nie sprawdzenie mapy przed wyjazdem to głupota z mojej strony, ale żeby terminal na płn-zach skraju miasta nazwać południowym to trzeba być Tajem... W każdym razie szczęśliwie punkt gdzie wysiadłem i dowiedziałem się przykrej prawdy znajdował się pod dworcem kolejowym, toteż tam skierowałem swoje kroki i nadzieje.
Dworzec miał tablicę przyjazdów która rozczulała szczerością niespotykaną na PKP... otóż wśród kolumn oprócz zwykłych pozycji (rodzaj pociągu, skąd jedzie, godzina przyjazdu, opóźnienie) była jeszcze bonusowa kolumna pod tytułem "real arrival" czyli po naszemu - kiedy tak naprawdę przyjedzie. I fakt że ta kolumna zdawała się potrzebna, biorąc pod uwagę że kiedy tam byłem opóźnienia miało około 1/3 pociągów, w tym kilka dosyć spore:

Jako że nieplanowany odlot z Phuket nadwyrężył mój budżet dość mocno, postanowiłem pojechać drugą klasą. Byłem chyba jedynym białym który się tego dnia na to odważył, za to pierwsza klasa była pełna białasów. Klasa druga nie była może szczytem komfortu ale miała duże rozkładane fotele więc nie było na co narzekać, w sumie było tam wygodniej niż w naszych TLK.
Po kilkunastu godzinach i przesiadce na autobus (pociąg nie dojeżdżał tam gdzie zmierzałem) znalazłem się w Krabi w sam raz by podziwiać je rankiem. W samym Krabi nie było jednak niczego interesującego, może poza świątynią na wzgórzu:


Odnalazłem najtańszy hotel w mieście i spędziłem resztę dnia na spaniu i rozmowach ze starym angielskim globtroterem który opowiadał jak to w latach 70 żył ze szmuglowania ludzi z ZSSR do Japonii (może zmyślał ale i tak był uroczy). Następnego dnia wstałem wcześnie i wyruszyłem w pośpiechu złapać jakiś transport na wybrzeże, tak aby zdążyć jeszcze coś zobaczyć w ciągu tych 24 godzin jakie zostały mi do odlotu do Jakarty. Nie miałem dość czasu ani pieniędzy by wybrać się na którąś z osławionych wysepek, wątpię zresztą czy jest na nich coś takiego czego nie widziałem już w Indonezji. Wobec tego skierowałem się do Ao Nang, skąd można złapać łódź na pobliski półwysep Railay. Sama droga była piękna, okazała się zresztą ciekawsza od samego Ao Nang, zwłaszcza że oglądałem ją siedząc na naczepie jadącego z wariacką prędkością pick-upa.


Dotarłem do Ao Nan, przeszedłem się najpierw po plaży, która byłaby zwyczajna i nudna do bólu gdyby nie fascynujące znaki które zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy:


"Strefa zagrożenia tsunami. W przypadku trzęsienia ziemi skieruj się na wzgórze lub wgłąb lądu"
Niezawodny internet dostarcza parodii:

"Strefa zagrożenia tsunami. W przypadku trzesięnia ziemi dalej dalej nogi Gadżeta"

W zatoczce obok cumowały łodzie przewożące turystów na półwysep Railey:


Na jedną z nich wsiadłem:

Pogoda nieco nie sprzyjała, ale Railay i tak było piękne. Podejrzewam że moja opinia o tym miejscu byłaby zdecydowanie gorsza gdybym trafił tam w szczycie zatłoczonego sezonu, ale tak się akurat trafiło że kiedy tam przyjechałem cały świat wciąż ekscytował się tajskimi zamieszkami, turyści bali się do Tajlandii przyjeżdżać i w efekcie Railay świeciło pustkami.

Spędziłem kilka godzin włócząc się po plażach i lesie po czym przyszedł czas by z żalem wrócić do Krabi, nie miałem już niestety czasu na nocowanie w Railay. Z Krabi złapałem autobus na Phuket, czyli mekkę turystyczną i miejsce z którego odlatywałem z powrotem do Indonezji. Po drodze też było trochę widoków:


Miałem jednak pewien problem - dojeżdżaliśmy do Phuket wczesnym wieczorem, kiedy nie kursowały już tanie busiki na lotnisko, na taksówkę nie było mnie stać, a autobus którym jechałem nie przejżdżał koło lotnika. Ale na wszystko jest metoda - poprosiłem kierowcę żeby wypuścił mnie jak najbliżej lotniska. "Jak najbliżej" okazało się być szczerym polem zaraz za napisem "witamy w Phuket", który zresztą uwieczniłem:

Stamtąd skierowałem się w stronę lotniska i złapałem na stopa sympatyczną Tajkę na motocyklu która akurat na lotnisku pracowała i podwiozła mnie pod sam terminal. Zostawiłem bagaż i poszedłem zobaczyć zachód słońca na plaży, całkiem przeciętnej zresztą. Nie rozumiem co turyści takiego widzą w Phuket że przyjeżdżają tam hordami. Potem już tylko noc na lotnisku (odlatywałem bladym świtem, nie opłacało się nocować w hotelu), swoją droga zresztą beznadziejnym lotnisku. Na tle lotniska w Singapurze gdzie wszystko jest darmowe (internet, woda pitna, nawet automatyczny masaż stóp) lotnisko na Phuket prezentuje się żałośnie, wielkością, wyglądem i jakością obsługi odpowiada Pyrzowicom.
W każdym razie bladym świtem poleciałem do Jakarty. Gdy przeszedłem już przez kontrolę i miałem w paszporcie świeżutką indonezyjską wizę, czułem się niemalże jakbym wrócił do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz