wtorek, 15 lutego 2011

Indonezja po raz drugi - Prolog, jeszcze raz w Yogyi

Czas na dalszą część wspomnień. Wspomnień... pisząc "wspomnienia" czuję się jakbym był jakimś emerytem; muszę jak najprędzej się gdzieś wybrać bo bezruch w którym tkwię jest jak trucizna.
W każdym razie owego słonecznego majowego dnia zeszłego roku powróciłem "na łono" Indonezji. Ze świeżutką miesięczną wizą w paszporcie, nie do końca sprecyzowanymi planami podróży w głowie, wykrwawionymi po nieprzewidzianych wydatkach oszczędnościami na koncie i 27 dniami pozostałymi do odlotu do Polski na liczniku wkraczałem w ostatnią fazę tamtej podróży. Zamierzałem rozpocząć podróż od przelotu do miasta Kupang na Timorze bo to jedyne miasto w interesującym mnie regionie które ma bezpośrednie, regularne i rozsądnie wycenione połączenia lotnicze z Jakartą. Niestety nie mogłem kupić biletu z wyprzedzeniem, ponieważ okazało się że biletów na wewnątrz-indonezyjskie linie lotnicze w tajskich biurach podróży kupić się nie da (ze względu na jakieś kretyńskie regulacje akceptuje się płatności internetowe tylko z indonezyjskich kart kredytowych). Toteż lądowałem późnym popułudniem w Jakarcie z nadzieją że uda mi się dorwać bilat do Kupang na następny dzień w cenie podobnej do tych które widziałem w internecie (200-300 zł) i jakoś przeżyć noc na lotnisku. Pierwsze linie które zapytałem miały bilet na rano za 500 zł, więc podziękowałem i poszedłem do kolejnych biur. Gdzie okazało się że nie miałem czego szukać - pozostałe linie były albo jeszcze droższe albo w ogóle nie miały już biletów na jutro. Zrezygnowany wróciłem do biura pierwszej linii... tylko po to by dowiedzieć się że bilet na który liczyłem został już w międzyczasie sprzedany. Powinienem był bez zbędnych wątpliwości kupić ten bilet za 500, z dzisiejszej perspektywy wiem że zaoszczędziłoby mi to i pieniędzy i czasu. Polak mądry po szkodzie. Jako że zostałem na lodzie, postanowiłem wykonać wyprawę odwrotnie niż planowałem - czyli zacząć w Jakarcie a skończyć w Kupang. Taki przynajmniej był plan...
Pojechałem do Bandungu busem, w drodze układając schemat na następne kilka dni. Zamierzałem przede wszystkim być w Bandungu tak krótko jak to tylko możliwe - gdyby po mięsiącu nieobecności dorwali mnie znajomi (zwłaszcza Ibu i Pak Soentoro) to kilka dobrych dni minęłoby zanim znów wyruszyłbym w trasę. Wobec tego zadzwoniłem tylko do Sebastiena (znajomy Argentyńczyk) spytać czy mnie przenocuje i usływaszy zgodę kupiłem bilet na nocny pociąg do Yogyakarty. Sebastien odebrał mnie z dworca na swoim nowym skuterze i powiózł na wieś na której mieszkał z parą innych expatów. Przez wieś rozumiem dosłowną wieś - byli chyba jedynymi studentami Darmasiswy w tamtym roku których dom znajdował się dosłownie na środku pola ryżowego. Co oczywiście miało wiele uroku, zwłaszcza dla kogoś kto po wielu dniach nieprzerwanej podróży chciał się wreszcie wyspać w ciszy i spokoju. Z przed domu rozciągał się wspaniały widok na wulkan Merapi (ten sam który niedawno wybuchł):

Pierwszy dzień poświęciłem więc na zasłużony wypoczynek. Drugiego dnia Sebastien jechał na zajęcia z gry na gamelanie na swoim uniwersytecie (studiował etnomuzykologię) i proponował żebym zabrał się z nim, na co z radością przystałem. Gamelan to tradycyjna indonezyjska orkiestra złożona głównie z instrumentów perkusyjnych i używana do grania tradycyjnego regionalnego odpowiednika naszej muzyki klasycznej. Tamtego dnia ćwiczyli na gamelanie balijskim:

Wieczorem powłóczyliśmy się po centrum, gdzie grupka studentów grająca by zebrać pieniądze na piwo urzekła mnie swoim kontrabasem:

Grali nieźle więc sporo od nas dostali. Na placu pod palacem sułtana kilka dni wcześniej postawiono ogromnego batikowego konia którego nie omieszkałem również sfotografować:

Naprawdę ogromny, na oko jakieś 5 metrów wysokości. I na tym w zasadzie skończyły się tamtego dnia atrakcje, resztę wieczoru spędziliśmy szukając tradycyjnego przedstawienia kukiełkowego które odbywało się ponoć gdzieś w okolicach pałacu ale za chińską republikę ludową nie mogliśmy znaleźć gdzie.
Następny dzień był dniem samego pałacu, ponieważ Sebastien w czasie gdy ja podróżowałem i zbijałem baki (no, może nie tylko, ale głównie) doskonalił swoje umijętności gry aż kilka tygodni przed moim przybyciem dostał się do jednego z zespołów gamelanowych grających na terenie pałacu, po cześci dla sułtana, po cześci dla turystów. W każdym razie dla obcokrajowca było to jak sądzę spore wyróżnienie. Zaowocowało to dla mnie dwiema rzeczami - po pierwsze mogłem spędzić wspaniały wieczór siedząc na środku sceny z całą orkiestrą gamelanową ćwiczącą na występ następnego dnia wokół i czuć się jak gdyby grali specjalnie dla mnie. Po drugie, Sebastien poznał sekrety wąskich uliczek Yogyańskiej starówki i zaprowadził mnie do absolutnie nieturystycznego (wręcz anty-turystycznego) sklepiku w zaułku w którym służba pałacowa zaopatruje się w wysokiej jakości batiki za nikły ułamek ceny którą za te same batiki turyści płacą ledwie kilometr stamtąd. Toteż kupiłem trzy piękne, pachnące jeszcze woskiem batikowe sarungi po 15 zł sztuka i z perspektywy czasu stwierdzam że był to mój najlepszy zakup w Indonezji w kwestii cena/jakość. Mam nadzieję że jeszcze kiedyś tam wrócę. Jeśli to zrobię to od ręki kupię dziesięć kolejnych. Czwartego dnia rano nieśpiesznie udałem się na autobus do Malang gdzie miałem już umówiony nocleg u rodaków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz